Księżyc
Szliśmy. Do domu. Ukochany dom.
Szedł z nami księżyc. Drogą powyżej, półkolistą, po niewidocznym łuku. Szedł też mróz.
Celowo wstępowałem na zziębnięte kałuże, w których odbijało się odbite od księżyca światło naszej gwiazdy. Kałuże były płytkie i chrzęściły pod butami jak w zębach ziarenka piasku zagubione w bujnym jasnozielonym bukiecie liści nieopłukanej sałaty.
Kiedyśmy się zbliżali, odliczając w pamięci przebyte pary kroków, na granatowe, posrebrzone słońcem gwiazd niebo wstępował dym. Dym szedł z komina. Nie był to dym ani cuchnący, ani żrący, nie przymuszał do kaszlu. Unosił się wysoko i zaraz opadał ostrymi mikrokryształkami sadzy.
- Oho, wiatr wieje w naszą stronę - zauważyła matka. - Nie patrz w górę, a patrząc przed siebie i w dół, przymruż oczy.
Jakże miałem się nie patrzeć, co się tam wyrabiało na srebrnym globie? A gwiazdy to co? Miałem nie poszukiwać wzrokiem najjaśniejszych? Miałem nie rozpoznawać Wenery? To moja planeta, a matka lub ojciec nauczyli mnie przecież szukać gwiazd, planet... tylko słońca i księżyca nie musieli, choć ten ostatni czasami chował się na cały tydzień przed wzrokiem.
- Nie teraz - kontynuowała matka. - Ty wiesz jaką krzywdę oczom może zrobić takie malutkie ziarenko.
Wiedziałem o tym. Nieraz dostawałem źdźbłami sadzy po oczach. Piekły potem. Bolały. Ale najbardziej nie lubiłem tych drobinek, kiedy opadając zaczerniały dopiero co spadły ku mojej uciesze śnieg. Spróbuj jeździć po takim obsypanym sadzą śniegu na sankach. Spróbuj żwawo zjechać z górki. Wreszcie jakiż to śnieg, skoro niebiały?
Doszliśmy szczęśliwie. Do domu. Ukochany dom. Szło w nas jeszcze zmęczenie nóg. Szła senność nasza do łóżek.
[pierwotny tekst: 31.08.2019, Aire de Garabit, Cantal we Francji]
[po poprawie: 27.09.2022, Toruń]
Piękny obrazek, ciepło się robi na sercu:-)
OdpowiedzUsuńjotka
dziękuję... akurat ten tekst jest autobiograficzny...
Usuń