… I DZIELĘ SIĘ
[Jedno z najpiękniejszych opowiadań, zresztą nie tylko tego autora, przytaczam je w całości. Jeśli kto nie zna tego tekstu, szczerze polecam. Nie pożałujecie!]
Oczekiwałem na list. Nikt nie pisał do mnie listów; nie miałem nikogo bliskiego; ani tutaj, ani w kraju, ani na całym świecie; byłem już starym, samotnym człowiekiem. “Ba! — myślałem sobie nieraz. — Przecież nie wszyscy mogą mieć bliskich: to naturalne; a ludzie samotni są także potrzebni, aby inni rozumieli, jak straszną rzeczą jest samotność, i starali się przed nią uchronić”. Lecz mimo to czekałem na list. Wiedziałem, że nie nadejdzie on nigdy, lecz niemożliwe wydawało mi się, aby nikt z żyjących na świecie pewnego dnia nie zechciał napisać do mnie listu. Ludzie najbardziej nawet nieszczęśliwi nie wierzą nigdy w c a ł k o w i t o ś ć swego nieszczęścia, potrzebna im jest maleńka szpareczka, dzięki której mogą oddychać; tak samo jak chyba z samotnymi; zawsze mamy maleńkie okienko, przez które kogoś wyglądamy. Ja czekałem na list.
Dom, w którym zamieszkiwałem śmiesznie mały pokój, był jednym ze starych domów na przedmieściach naszego miasta. Był to dom o poczerniałych ścianach, wytartych schodach i zielonym od wilgoci podwórku. Na dachu tego domu kilku wyrostków założyło hodowlę gołębi; mniejsi chłopcy biegali po podwórku bawiąc się, odkąd pamiętam, w tę samą zabawę — złodzieja i policjantów; dziewczynki skakały przez sznurek oraz grały w niebo i piekło; latem w słońcu śpią tłuste koty; zawsze pachnie kapusta i mokra bielizna. Od czasu do czasu stróż upija się i gra na harmonii; wtedy dzieci zbiegają się i otoczywszy go kołem, patrzą, jak zręcznie przebiera grubymi palcami po klawiszach, a pewien łysy tapicer wychyla z okna swoją głowę i prosi: “Zagraj «Klaryssę», Franciszku!”; wtedy stróż rzuca mu spojrzenie pełne słodkiej zadumy i gra to smutne i dziwne tango. Dzień zaczyna się tu wcześnie; połowa mieszkańców domu pracuje w pobliskiej fabryce odlewów i już od piątej rano tupie po schodach; o siódmej obydwaj krawcy puszczają w ruch swoje maszyny; szewc straszliwym basem wymyśla swemu czeladnikowi, który jest bardzo piegowaty, ma niepokojąco podobne do nietoperza uszy i — jak twierdzi szewc — jest “potomkiem kretyna i sowy”; u tapicera stukają młotki, do warsztatu naprawy samochodów zjeżdżają pierwsze taksówki, a stróż ziewa i podciągając spodnie, wychodzi z miotłą na podwórko - życie ma tutaj jedną twarz.
Listonosz — pan Gołębiowski — zjawiał się tu około godziny dwunastej; o tej godzinie śpiewały już wszystkie kucharki, wszystkie dywany już przetrzepano i swąd obiadów dolatywał z każdego okna. Już z daleka widziałem, jak listonosz nadjeżdża na swym rozklekotanym rowerze; jedną ręką trzyma za kierownicę, drugą — wyciąga list ze swej ogromnej torby. Wtedy wszyscy schodzą na podwórko, gdyż listonosz — tak jak i ja — jest starym człowiekiem i ciężko mu wspinać się po stromych schodach. Nakłada na nos okulary i odczytuje nazwiska:
— Siemiątkowski!
— Jaszczyk!
— Malinowska!
Wszyscy odbierają swoje listy i odchodzą. Wtedy ja pytam:
— Czy nie ma nic dla mnie?
— Nie — odpowiada listonosz. — Nic dla pana dzisiaj nie było. Może jutro będzie.
— Niech pan zobaczy jeszcze raz — proszę. — Wie pan, jak to jest; czasem się zapomina. Czasem się zdaje, że nie ma już nic, a potem dopiero spostrzega się przypadkowo, że jednak jeszcze coś pozostało. Niech mi pan wierzy, że tak doprawdy bywa. Proszę zobaczyć jeszcze raz.
Listonosz sięgał do torby, lecz twarz jego wyrażała bezgraniczne powątpiewanie.
Długo grzebał, potem mówił:
— Nie, dzisiaj nie było dla pana listu. Może jutro będzie. Czeka pan?
— Tak — odpowiadałem. — Czekam. Oczywiście że czekam. Ma do mnie ktoś napisać, ale on mieszka bardzo daleko stąd. Wie pan, jak się daleko mieszka...
— Oczywiście — mówił listonosz. — Moi bliscy także mieszkają bardzo daleko stąd. O, nawet pojęcia pan nie ma, jak daleko. Trudno, musi pan poczekać. Może jutro przyjdzie już ten list.
— Będę czekać — mówiłem. — ten list na pewno do mnie przyjdzie; niech pan tylko dobrze uważa na poczcie. Już ja pana o to bardzo proszę! Będę czekać.
— Tak trzeba — odpowiadał listonosz. — Przecież zawsze czeka się na jakiś list.
Salutował mi i odjeżdżał. Widywaliśmy się co dzień; widywaliśmy się co dzień przez wiele lat. Latem przyjeżdżał zgrzany, sapiąc jak lokomotywa; zimą piękne wąsy jego sztywniały od lodu; jesienią był smutny i zgnębiony, ociekał deszczem, a rower jego ochlapany był strasznie błotem i przybywało mu rdzawych plam; wiosną on chyba pierwszy w naszym mieście rozpinał koszulę i widziałem siwe i ogromnie gęste włosy na jego twardej piersi. Przeszło wiele wiosen; czeladnik od szewca założył już własny warsztat, ożenił się i z dziesiątego podwórka słyszałem, jak takim samym basem wymyśla swemu pomocnikowi; chłopcy, którzy bawili się tu niegdyś w złodzieja i policjantów, służyli teraz w wojsku i stamtąd pisali krótkie, chaotyczne listy do dziewcząt, które skakały niegdyś przez barwny sznureczek, a teraz były już wysokie, chodziły w kwiecistych sukienkach i ozięble odpowiadały swoim matkom, że one przecież nie pytały ich o zdanie w kwestii swego zamążpójścia. Stróż przygłuchł i mylił teraz tony dziwnego tanga, a tapicer coraz częściej trafiał młotkiem we własną rękę. Pytałem:
— Czy jest jakiś list dla mnie?
— Nie — odpowiadał listonosz. — Dziś, proszę pana, nie było nic. Zapewne będzie jutro.
— Czy sprawdził pan dobrze? — pytałem.
Listonosz robił urażoną minę i odpowiadał:
— Ja zawsze sprawdzam dobrze, proszę pana. Musi pan czekać.
— Oczywiście — mówiłem. — Będę czekać.
— Tak trzeba. Przecież zawsze czeka się na jakiś list. One rozmaicie przychodzą; przecież ludzie piszą z bardzo daleka. Czasem trzeba długo czekać na list.
Miałem żal; miałem żal do wszystkich mieszkańców tego domu, którzy otrzymują listy; nienawidziłem ich twarzy w chwili, gdy z rąk listonosza odbierali swoje listy. Wydawało mi się, iż słowa zawarte w tych listach odebrano mnie, że należą one do mnie, ja powinienem je czytać — płakać nad nimi lub śmiać się — i że tylko przez jakiś niezrozumiały dla mnie przypadek listy te trafiają do obcych rąk, podczas gdy naprawdę każdy z nich należy do mnie. Przypomniałem sobie wszystkich ludzi, jakich znałem w życiu; odżywały we mnie dawne przyjaźnie, krótkie chwile spotkań z tymi, których twarzy nie mogę sobie dziś już przypomnieć.
Długo myślałem o pewnej kobiecie, którą darzyłem ogromną miłością w wieku lat dwudziestu. Przez wiele dni umysł mój zaprzątał wizerunek pewnego człowieka, z którym przyjaźniłem się kiedyś gorąco, i wydawało mi się, że człowiek ten napisze do mnie. Osiągnąłem nawet swego rodzaju cudowną pewność, iż lada dzień otrzymam list od tego człowieka; odżywały we mnie wszystkie dobre i złe chwile, jakie z nim przeżyłem: kłótnie, spacery, nocne rozmowy, dyskusje i wyznania; wywoływałem z oddali jego gesty, słowa i uśmiechy. I wiedziałem, że to on, tylko on napisze do mnie list. Tak było przez wiele dni; potem uprzytomniłem sobie, że człowiek ten umarł wiele lat temu, a ja sam rzuciłem pierwszą garść ziemi na jego grób.
O, tak! Te listy, które przynoszono tutaj, kradziono mnie; czułem to. Jestem starym człowiekiem; każdego dnia ze zdziwieniem witam słońce na niebie; wiem przecież, że blisko mi już do śmierci; wiem, ze gdybym dostał w końcu list — nie umierałbym samotnie. Nienawidziłem ludzi dostających listy: było to uczucie człowieka, który czuje szczęście innych, a sam nie potrafi się do nich przytulić; jest to dręczące uczucie miłości i nienawiści.
“Cóż oni robią z tymi listami? — myślałem. — I na cóż im w ogóle listy? Oni mają domy, dzieci; wokół nich kręci się wielu ludzi — ja czekam tylko na list”.
Wiedziałem już, kto i od kogo w kamienicy otrzymuje listy. Wiedziałem, że pewna ruda dziewczyna, która tak chętnie przesiaduje z książką na balkonie, otrzymuje listy od narzeczonego. Przebywa on w dużym, dalekim mieście; listy jego przychodzą w błękitnych kopertach; na każdym arkuszu listu rysuje on kółko tam, gdzie pocałował papier; dziewczyna podnosi te listy do ust i uśmiecha się.
Zadzierzysty starszy pan — jest z zawodu księgowym, mieszka na pierwszym piętrze i całe niedziele chodzi w kalesonach po mieszkaniu — otrzymuje listy od swego brata, który jest również księgowym; piszą oni do siebie wyłącznie o sprawach zawodowych.
Schludna jak myszka staruszka dostaje listy od syna z wojska; niedowidzi ona już i to ja jej odczytuję te listy; staruszka chlipie i zawsze pokazuje mi fotografie swego syna. Jest to duży i ładny chłopiec; staruszce jest bardzo przykro, że obcięto mu w wojsku włosy, a ona ich nie ma; od dzieciństwa przechowywała jego włosy.
A do mnie nikt nie pisał listów. Pytałem:
— Czy przyszło dziś coś dla mnie?
— Nie — odpowiadał listonosz. — Dziś nie było nic, może jutro będzie coś dla pana. Musi pan czekać.
W końcu zauważyłem, że listonosz unika mnie; unika mnie, nie patrzy mi w oczy, szybko się żegna i opryskliwie odpowiada na moje pytania. Nie wiedziałem dlaczego; byłem przerażony; listonosz był przecież jedynym człowiekiem, który mógłby pewnego dnia przynieść mi nadzieję. Nie wiedziałem dlaczego i bałem się spojrzeć w twarz temu człowiekowi; zrozumiałem to dopiero wówczas, kiedy przypadkowo usłyszałem rozmowę, jaką prowadził on z pewną kobietą. Listonosz mówił:
— Ja nie mogę jeździć do tego człowieka. On tak czeka na ten list. Ja mu nie przynoszę nadziei. Czy pani wie, co to jest nie przynieść człowiekowi nadziei? To gorzej, niż go oślepić i zabić. Ja wiem, że on czeka na tę nadzieję, i to ode mnie. Ja nie mogę z nim rozmawiać; ja czuję, że sam nie powinienem żyć. Cóż jest warte własne życie, jeśli się innym nie przynosi nadziei?
Za parę dni listonosz przywiózł mi list. Jechał tego dnia bardzo szybko po krzywym bruku naszej ulicy; wołał mnie już z daleka; niecierpliwie odepchnął innych i wręczył mi list.
Potem wyjął z torby butelkę wina, podał mi ją i rzekł:
— Trzymaj pan butelkę! To wino kupiłem i powiedziałem sobie, że wypijemy je z panem wtedy, kiedy dostanie pan ten swój list. Po robocie zajdę do pana i wypijemy je. To będzie dobre wino; to jest stare wino. Ale czegóż pan płacze?
— Do diabła! — rzekłem. — Do diabła! Czy nie wie pan tego, że zawsze czeka się na jakiś list?
Odpieczętowałem go. Długo patrzyłem na rządki liter skaczące mi przed oczami, nim to wszystko ułożyło się w jakiś sens. “Nie przerywaj łańcuszka szczęścia — czytałem. — Przepisz ten list w dziesięciu egzemplarzach i poślij go swoim znajomym. Do każdej koperty włóż dwa złote. Nie przerywaj łańcucha szczęścia!...”
Opuściłem rękę i osłupiałym wzrokiem patrzyłem na listonosza.
— Grunt, że się pan doczekał — rzekł. — To najważniejsze. Przyjdę do pana po robocie.
Wsiadł na rower i odjechał.
1955
[02.11.2024, Toruń]