ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

05 października 2014

Żeberka od pani Lodzi

Pani Lodzia Roźniatowska obsługiwała sklepik fabryczny, dostępny również dla tych, co za murem zakładu. Po zewnętrznej jego stronie znajdowało się okienko otwarte całe osiem godzin, aż do czasu, kiedy skończono pracę w fabryce. Należało jednak pamiętać o tym, że około siódmej, dziesiątej i przed piętnastą pani Lodzi obsługiwała głównie tych z zakładu. 
Zanim otwarto fabryczną stołówkę sklepik stał się źródłem, skąd czerpano pożywienie. Dotyczyło to szczególnie tych pracowników, którzy nie wzięli z sobą drugiego śniadania, albo tez pragnęli skosztować świeżej wędliny, dużych dwudzielnych bułek lub okrągłego, wypieczonego chleba, który sprzedawczyni, wedle życzeń klientów dzieliła na dwie, cztery a nawet osiem części.
Kiełbasa i inne wędliny nie należały do szczególnie ekskluzywnych w tym miejscu, lecz zawsze cieszyły podniebienie najlepszą jakością i świeżością a ich ceny nie przyprawiały o zawrót głowy. Z tego też powodu pani Roźniatowska nie narzekała na niską frekwencję po obu stronach muru i praktycznie nie były jej potrzebne lodówki, gdyż codzienny towar sprzedawała dokumentnie. Po ostatnie zakupy wędlin, serów, wędzonych ryb, mleka, dżemów i chleba przychodziły panie z biura po uprzednim zamówieniu, jakie składały wczesnym rankiem lub podczas przerwy w pracy.
Czasami przychodziłem pod okienko przed jedenastą i odbierałem zapłacony przez matkę towar. Dokupowałem sobie oranżadę i powoli, delektując się  landrynkowym a innym razem pomarańczowym lub cytrynowym smakiem napoju, opróżniałem brązową butelkę wyposażoną w sprężynowo-gumkowy mechanizm otwierania.
- Ech - wzdychałem - gdyby tak zostać dyrektorem fabryki produkującej oranżadę, mógłbym pić do woli tej gazowanej smakowitości.
Tego dnia pani Lodzia po wręczeniu mi siatki z zakupami, wypełniła moją dłoń cukierkami.
Idąc wzdłuż torowiska zakładowych kolei myślałem sobie, że może w przyszłości warto być maszynistą kolejki wąskotorowej. W tym czasie do zakładu prowadziły dwie linie kolejowe: jedna, krótsza, biegła do dworca kolejowego rozwidlając się do najbliższych wiosek; druga ciągnęła się przynajmniej 20 kilometrów, docierając do odleglejszych miejscowości, skąd przywożono buraki do cukrowni w zamian za wysłodki i węgiel do wiosek. Podobały mi się te powolne, buchające parą, gwiżdżące lokomotywy, mniejsi bracia szerokotorowych parowozów, które jeszcze przytraczano do pasażerskich wagonów na niezelektryfikowanych trasach. Wtedy wydawało mi się, że te wąskotorowe pojazdy są nieśmiertelne i dożyję chwili, kiedy zasygnalizuję odjazd pociągnięciem rączki mechanizmu kierującego strumień gorącej pary w gwizdek. Jak przyjemnie byłoby kierować pociągiem ciągnący zestaw trzydziestu i więcej wagoników, a na zakrętach widzieć przez okienko ten ostatni wagonik.
Stąpałem wolno po podkładach, od czasu do czasu idąc wprost po wyślizganych, srebrnych szynach. Trzymana w ręku siatka służyła mi jak tyczka w dłoniach linoskoczka dzięki niej wymusić równowagę. Oprócz zapachu kiełbasy, swojskiej, wilgotnej, nasyconej jałowcowym dymem czułem woń boczku zmieszana z aromatem żeberek.
Wybrałem krótszą drogę do domu, tę jaką z reguły wybierał ojciec lub matka kiedy spieszyła się bardziej niż zwykle. Okrążała ona fabrykę od południa i zachodu. Druga, północno-wschodnia droga wiodła wzdłuż asfaltowej szosy a później wciskała się wąskimi ścieżynami pomiędzy stawy.
Przy szosie, tuż przy wejściu do zakładu, znajdował się przystanek autobusowy, będący zarazem geometrycznym centrum miejscowości.
Często podróżowałem autobusami. Nimi najłatwiej było trafić do miasteczka, miasta i wielkiego miasta. Już za rok mogłem dojeżdżać autobusem szkoły, choć przyzwyczaiłem się pokonywać te dwa i pół kilometra drogi pieszo.
- Chciałbym być kierowca autobusu - pomyyślałem sobie dochodząc do takiego punktu na trasie: okienko pani Lodzi - dom, kiedy musiałem skręcić w prawo, kierując się na północ. - Chciałbym przewozić ludzi. zabierać ich zziębniętych z przystanku do auta, w którym ciepło silnika rozgrzewa pasażerów.
Tak się jakoś składało, że jako sześciolatek, nigdy nie chciałem być strażakiem, lotnikiem czy żołnierzem.
W domu babcia odkroiła mi kawałek kiełbasy, którą zjadłem z połową mięciutkiej, puszystej bułki.
- Zrobimy dziś na obiad żeberka, które przyniosłeś - powiedziała babcia - Trzy godziny nam wystarczą.
Potem, do herbaty, zjedliśmy z babcią cukierki jakie przyniosłem z sobą.
Kiedy żeberka pichciły się na wolnym ogniu z cebulką, śmietaną, majerankiem i innymi przyprawami, babcia wycięła z gazety kolejny odcinek powieści, jaką systematycznie czytała. Przed czytaniem nałożyła na nos okulary, w których wyglądała poważniej i zapytała mnie, kim chciałbym być w życiu.
- Chciałbym być w życiu buchalterem, tak jak dziadek.
Dziadek tydzień wcześniej pokazał mi swoje biuro w zakładzie. Spodobało mi się jego biurko, tajemnicza szafa i spora, bijąca punktowym światłem lampa, doskonale oświetlająca miejsce pracy dziadka.
- Ech, Maciusiu, Bóg jeden wie, kim zostaniesz. Musisz się uczyć. Chciałabym doczekać tego czasu, gdy ukończysz szkoły i zdecydujesz o swoim losie.
- Jak możesz nie doczekać, babciu? Ile ty właściwie masz lat? - zapytałem.
- Dwie siekierki - odpowiedziała.
Zawsze mówiła, że ma dwie siekierki lat i nie od razu pojąłem, że oznaczają one lat siedemdziesiąt siedem.
Ale moja babcia nigdy nie miała siedemdziesięciu siedmiu lat. Nie doczekała nawet do mojej komunii.
A żeberka były... palce lizać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz