ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

15 października 2014

Passio [część pierwsza]

1.
W jakiejś gazecie zobaczyłem jego dwa zdjęcia (jedno starsze, czarno-białe, jeszcze ze szkolnych czasów) i krótką informację, z której dowiedział się, że niejaki Adam K. poszukuje rodziny, przyjaciół, kogokolwiek, kto go zna.
Siedziałem właśnie w salonie fryzjerskim  i po przeczytaniu tej notatki poprosiłem o coś do pisania i karteczkę.
Smukła starsza brunetka w typie greckiej matrony z pięknym wydatnym nosem, obsługująca klienta przede mną zauważyła kątem oka powód  mojego zainteresowania.
- Może pan oderwać sobie tę stronę. Ta gazeta jest sprzed tygodnia.
Podziękowałem, przepołowiłem kartę gazety, po czym złożyłem ją starannie na cztery części. Ważne były nie tyle zdjęcia i notatka pod nimi, ale numer telefonu.
W czasie strzyżenia nie bardzo miałem ochotę na rozmowę, a i fryzjerka nie należała do tych gadatliwych. Wydawało mi się jednak, że ta kobieta o kruczoczarnych włosach, tak zdecydowanie kontrastujących ze śnieżnobiałym fartuchem w jaki była ubrana, podobnie jak ja rozmyśla o tej notce wydrukowanej w rubryce "Zaginieni, poszukiwani".
Kiedy skończyła i oprószyła moją głowę tysiącami kropelek zapachowej substancji o zapachu koniaku, odezwała się do mnie:
- Myśli pan, że to człowiek, którego pan zna?
- Rozpoznałem go z tego starego zdjęcia, a i na tym nowszym rysy twarzy zdają się być takie, jak to sobie wyobrażałem.
- Wobec tego, życzę panu szczęścia - powiedziała kończąc krotka rozmowę, której towarzyszyło wtedy wykonywanie szybkich, sprawnych ruchów szczotką o bardzo delikatnym włosiu, którą usuwała z mojej szyi, twarzy i marynarki drobniutkich igiełek dopiero co ściętych włosów.
Szczęście, którego w swoim życiu nie posiadam w nadmiarze, było mi potrzebne i uśmiechnęło się do mnie już podczas pierwszej wybierania numeru.
Po tamtej stronie usłyszałem ciepły, matowy głos kobiety. Przedstawiła się, a wtedy zdałem relację ze sprawy, mając przed sobą rozwiniętą stronę gazety z podobiznami Adama K. Ależ oczywiście, rozpoznałem go, podałem jego imię i nazwisko i kilka szczegółów z lat szkolnych, kiedy to przez rok siedzieliśmy w jednej ławce. Głos kobiety stawał się coraz spokojniejszy, beznamiętny i czułem, że spadł jej kamień z serca. Powiedziała, że w sprawie Adama K. odebrała trzy telefony, lecz wszystkie brzmiały bądź to niewiarygodnie od samego początku prowadzenia rozmowy, bądź też relacje rozmówców nie pokrywały się z rzeczywistością po wchodzeniu na ścieżkę szczegółów. Dopiero ten mój oceniła jako wiarygodny.
Odetchnąłem z ulgą i dopiero wtedy zapytałem, co skłoniło zakład dla osób chorych psychicznie do zamieszczenia w prasie tego ogłoszenia.
Wyjaśniła wtedy, że przed miesiącem stan zdrowia pacjenta uległ pogorszeniu do tego stopnia, że spodziewano się najgorszego. Oprócz objawów dla pacjentów z rozpoznaniem schizofrenii, wdało się obustronne zapalenie płuc, ale o tym dowiem się na miejscu, kiedy przyjadę.
- Wie pan - powiedziała na koniec - z reguły nie przekazujemy informacji osobom obcym o stanie zdrowia pacjenta, lecz w tym wypadku robimy wyjątek. Nie chcemy, aby pacjent pozostał zupełnie sam ze swoją rozczłonkowaną świadomością - usprawiedliwiała się - ponadto, zdaje się, że Adam K. nie posiada rodziny, z którą mogłabym rozmawiać o jego psychicznej i fizycznej kondycji.
Umówiłem się więc na dzień następny, określając nawet przypuszczalną godzinę o jakiej zjawię się w zakładzie.

Stonowany błękit ścian. Białe, okrągłe stoliki, przy każdym trzy krzesła; przestrzeni dla pięciu takich kompletów. Szafy i szafki pod ścianą, naprzeciwko dużej witryny zasuniętej kremową zasłonką przepuszczającą promienie słoneczne.
Byłem już po rozmowie z lekarką a teraz czekałem około kwadransa na spotkanie z Adamem. W zakładach zamkniętych porządek dnia jest rzeczą świętą a pora posiłku, zażywania medykamentów, ma swoje miejsce i czas.
Wszedł ubrany w szpitalny szlafrok, ciemnoniebieski, w białe podłużne linie; świeżo wygolony, wymyty, uczesany, jeszcze blady na twarzy - pozostałość po chorobie, przesuwający się powolutku w firmowych kapciach o białych, gumowych podeszwach.
Byłem sam w pomieszczeniu, a więc skierował się w moją stronę, uprzedzony zapewne przez siostrę oddziałową (a może samą lekarkę) o moim przybyciu. Nie wiedziałem, czy poinformowała go, kim jestem i nie będąc tego pewien, nie wyobrażałem sobie jego reakcji. 
Próbowałem wstać, kiedy podszedł do mnie, lecz mechanicznie zajął miejsce przy stoliku i spojrzał w moje oczy wzrokiem wyrażającym zakłopotanie. 
- Nie poznajesz mnie, Adamie? - zacząłem pierwszy - jestem Piotr.
Kąciki jego ust rozchyliły się delikatnie. Wysunął przed siebie rękę. Jego biała, alabastrowa dłoń przesuwała się po gładkim blacie stolika tak starannie, powoli, jakby sam kontakt jej z wypolerowanym podłożem sprawiał jej przyjemność. W pewnym momencie jego dłoń, rozwarte palce dotknęły mojej dłoni w taki sposób, jak dotyka się głowy psa, o którym nie wie się, czy czasami nie wbije w tę dłoń swoich zębów.
- Poznaję - wyszeptał.
Czułem jak palce naszych prawych dłoni splatają się i zaciskają na sobie. Czułem ciepło, delikatny, choć pewny uścisk.
- Tyle lat się nie widzieliśmy - powiedziałem - nie zmieniłeś się tak bardzo - skłamałem i dorzuciłem kolejne kłamstwo - dobrze wyglądasz.
Rozluźnił ucisk palców i wycofał całą rękę. Usadowił się na krześle wygodnie i w tej chwili spostrzegłem, że całe jego ciało pozbywa się napięcia mięśni.
- Mam tutaj bardzo dobrą opiekę. Wszyscy się tu wokół mnie krzątają - powiedział spokojnym głosem i początkowo te dwa zdania, jakie wypowiedział, uznałem za wyreżyserowane. Wtedy niespodziewanie dodał:
- Wstyd mi.
- To bardzo dobrze, że masz fachową opiekę - zareagowałem szybko, odrzucając, czy może inaczej, nie przyjmując do wiadomości informacji o wstydzie. - To miejsce jest naprawdę bardzo sympatyczne. I personel....
Opuścił wzrok i dostrzegłem jego wargi rozchylające się do uśmiechu, ledwo widocznego uśmiechu.
- Ty wiesz, że oni dają mi tutaj takie lekarstwa,które mnie uspokajają. A niektórzy - kontynuował - oszukują, albo siłą im muszą do gardła wpychać. A ja pomyślałem sobie, że skoro lubię ten mój spokój i nie boli mnie wtedy głowa, to dlaczego miałbym odmawiać brania leków.
Uśmiechnąłem się i ja. "Mówi rozsądnie, jak dobrze wychowane dziecko".
- I bardzo, bardzo dobrze robisz. Słyszałem, że byłeś chory, poważnie chory.
Podniósł głowę, wyprostował się i zaczął mówić do mnie tak, jakbym go przesłuchiwał.
- To przez ten deszcz. Przemoczyłem kapcie. Chciałem skończyć rysunek, kiedy zaczęła się ulewa. Deszcz rozmywał węgiel, a ten szkic był prawie ukończony.
- Rozumiem.
- Siostra tego nie rozumiała - zmienił wyraz twarzy na poważny - potem krzyczała na mnie, że powinienem wrócić, kiedy tylko spadł deszcz. Nie rozumiała, co to znaczy nie mieć ukończonego szkicu, kiedy ma się tak niewiele do skończenia.
- Ale własnie wtedy się przeziębiłeś. Zaryzykowałeś własnym zdrowiem. Siostra oddziałowa mówiła mi, że szukali cię długo i to w największą ulewę.
- Chciałem dokończyć.
- Mógłbyś następnego dnia.
Wtedy zamilkłem, bo zdałem sobie sprawę z tego, że mogę go utracić, brnąc szlakiem racjonalnych wyjaśnień, które może odebrać jako połajanki. Zamyślił się i przez dłuższy okres czasu milczał, lecz miałem pewność, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że zapalenie płuc wzięło się z jego uporu, choć miał powód do bycia upartym.
Pomyślałem, że nie jest z nim tak źle, skoro rozumie, lecz kolejna myśl wyeliminowała poprzednią: "on bierze lekarstwa i to dzięki nim odzyskuje równowagę i podtrzymuje kontakt ze światem".
Weszła siostra, przynosząc na dwóch talerzykach po jednym kawałku drożdżowego ciasta, a dla Adama jeszcze zabielaną kawę pachnącą zbożem.
- Czego chciałby się pan napić? - zwróciła się do mnie.
- Jeśli można, herbaty, gorzkiej herbaty - odparłem.
Adam powoli połykał kęs za kęsem drożdżowca z kruszonka i popijał kawą.
Spróbowałem i ja, a w tym czasie siostrzyczka przyniosła herbatę.
Pomilczeliśmy chwilę.
- Dobrze tu  żywią - stwierdziłem.
- Zawsze do obiadu mamy ciastko lub jabłko.
- Ale jesteś już zdrowy, co? Najgorsze minęło. Powiadali, że byłeś w paskudnym stanie. Bali się o twoje życie. Wiedziałeś?
- Mnie siostra mówiła, że byłem nieprzytomny. To dlatego przyjechałeś? Tak kiepsko ze mną było?
Wciąż miałem świadomość tego, że mówi logicznie. Ale ta lekarka, z którą rozmawiałem najpierw przez telefon, a potem już tutaj, w zakładzie, tłumaczyła mi, że choroba psychiczna nie musi wyrażać się tym, że pacjent całkowicie utracił kontakt z rzeczywistością. Rozmawiała ze mną, całkowitym laikiem, nie mającym doświadczenia z psychicznymi ułomnościami człowieka; rozmawiała ze mną w moim języku, abym zrozumiał, że choroba psychiczna nie oznacza tego, że cały czas osoba chora zachowuje się w sposób irracjonalny, budzący przerażenie a czasami litość, gdy zamyka się we własnym świecie, z którego nigdy się nie wydostaje. Owszem, bardzo częste są nawroty choroby, bądź też stany, w których nikt nie powiedziałby, że ma do czynienia z pacjentem, którego należy pilnować i izolować od środowiska, nie tylko ze względu na to, że może mu zagrażać, ale również w celu ochrony pacjenta przed samym sobą.
- W chorobach psychicznych - mówiła - pacjent czasami zdradza umiejętności, których nie powstydziłby się całkowicie normalny człowiek. Niektórzy psychiatrzy i psychologowie kliniczni uważają nawet, że w miarę pogłębiania się choroby psychicznej u niektórych pacjentów obserwuje się zwiększenie roli tej części mózgu, która odpowiada za działania twórcze. Nasz mózg, panie Piotrze, jest wciąż dla nas tajemnicą. Ale, jak sądzę, nie obce są panu przypadki wielkich artystów, którzy tworzyli w warunkach skrajnie wykończonego organizmu (mam na myśli psychikę), niestabilności uczuć i emocji, bądź tez celowo faszerowali swój organizm środkami psychotropowymi, aby tę niestabilność wywołać i wprowadzać się w stan daleki od normalnego odbioru i przetwarzania bodźców płynących z zewnątrz.
Lekarka przeszła potem od wykładu, który rzeczywiście mnie zaciekawił, gdyż, jak to powiedziałem wcześniej, jestem laikiem w tej dziedzinie wiedzy o człowieku, przeszła więc do nadzwyczajnych zdolności Adama, zdolności, które pojawiły się nie od razu, kiedy tu go przywieziono, ale znacznie później, gdy wiedzieliśmy już, na jak ciężką cierpi chorobę i z jak trudnym do uleczenia przypadkiem mamy do czynienia.
Tym sposobem dowiedziałem się, że Adam namiętnie maluje i rysuje, i czyni to niemal bezustannie, kiedy tylko ma wolny czas.
- Mieliśmy spore problemy w pozyskaniu dla niego farb, kredek, węgla, pędzli, desek,  płócien i kartonów, tak wiele tworzył - mówiła - aż namówiliśmy go na to, aby zechciał sprzedać część swoich prac. Z niechęcią oddawał je na aukcje, albo sprzedawał bezpośrednio zainteresowanym, lecz świadomość, że w ten sposób, dzięki pozyskanym środkom finansowym, będzie mógł namalować kolejny obraz, naszkicować rysunek, ta świadomość przeważyła, tyle że tę swoją pasję omal nie przypłacił życiem.

- Słyszałem, że malujesz. Dużo malujesz - powiedziałem.
Ożywił się. Nie tylko wydłużyły mu się usta, nie tylko uniosły się ich kąciki, ukazując szczery, acz niespodziewanie wywołany na twarzy uśmiech, lecz również uniosły się jego brwi, a oczy trysnęły barwą odbitego od ściany błękitu. Jakaś nadzwyczajna a niewidoczna siła zdołała wprawić w drżenie jego skulone, zamknięte w sobie, można by rzec, leniwe i posłuszne ciało. Wstał nagle, jak gracz-zmiennik szykujący się do wejścia na boisko, oparł mocno dłonie na blacie stolika, spojrzał trzeźwo na mnie i wręcz wykrzyknął:
- Chcesz zobaczyć moje prace?

Żadna siła nie pozwoliłaby mi odmówić, zaprzeczyć jego pragnieniu i determinacji.
Wszedłem więc do jego królestwa, tej pojedynki darowanej mu przez dyrekcję ośrodka, pokoju, który nie tylko przypominał, lecz był pracownią artysty. (...)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz