CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

03 listopada 2016

NOCE I DNIE BEZ PODRÓŻY

Tyle dni, tyle dni. Od czwartku czekam na jakiś kurs, a tu szósty dzień mija i nic. Najpierw w Rouen. Potem spedytor każe mi się „przesunąć” pod Paryż. I nic. Wreszcie wczoraj, również kierując się sugestią spedytora, przejeżdżam pod Lille. Martwa cisza na koniec października i w listopadowe święto. W sumie przewidziałem taki obród spraw, ale sądziłem, że po tym odwołanym kursie do Cannes, jeszcze w piątek coś jednak dostanę.
Do dzisiaj, czyli do dziewiętnastej pogoda nad północną i północno-zachodnią Francją przypominała nasze polskie, słoneczne, październiki z przygruntowymi przymrozkami nad ranem. No, może było odrobinę cieplej. Słońca, w każdym bądź razie, pod dostatkiem. Pod Paryżem ulokowałem się w miejscowości Carrieres-Sur-Seine na parkingu wciśniętym pomiędzy ogródki działkowe a osiedla i licealną szkołę. A ileż to kilometrów przejechałem, aby znaleźć miejsce do odpoczynku i snu . W samym Paryżu jest to wręcz niemożliwe, bo albo napotkasz szum i hałas, albo w ogóle nie ma gdzie zaparkować autka. Tam było miejsce, i spokój, i światło latarni, bo trzeba wiedzieć to, co powtarzać będę bez przerwy: jeśli jest światło, to jest nocne życie, a teraz również poranne i popołudniowe, bo słońca pełną jesienią mniej. A światło jest po to, aby do czytania i do popisania sobie było przyjemniej. I było.
Chwyciłem się za sporych rozmiarów (480 stron) powieść brazylijskiego pisarza Joao Guimaraes Rosy - „Wielkie pustkowie” i znalazłem się w „sertao”, brazylijskiej krainie pełnej wojowniczych „jagunco” dzielnych wojowników-bandytów, walczących o przetrwanie, z nieprzyjaciółmi o podobnych charakterach i pasjach. Naczytałem się o zdradzie, o przeznaczeniu, o urokliwej przyrodzie rozległego, nieurodzajnego, choć w wielu miejscach pokrytego tropikalną dżunglą „sertao”, na którego terenie toczą się bratobójcze walki ludzi, którzy strzelbę i sztylet cenią sobie bardziej aniżeli uprawę manioku i hodowlę krów na hacjendach. Powieść to urokliwa, nowoczesna kompozycyjnie, w której to o wszystkich wydarzeniach dziejących się na dzikim pustkowiu Brazylii dowiadujemy się z rozmowy prowadzonej przez głównego bohatera, wojownika, a w końcu wodza jednego z ugrupowań „jagunco” z wykształconym człowiekiem, który być może znajdzie sobie czas na opisanie tej opowieści. Lektura to może i nieco nużąca, ale język opowieści wartki - książka jak najbardziej nadaje się na chłodne październikowe i listopadowe wieczory.
W Carrieres, gdzie spędzam dwie noce, obserwuję wielce pouczającą lekcję nauki jazdy samochodem, jakiej tuż obok mnie, na parkingu, ojciec udziela synowi. Syn trenuje zawzięcie parkowanie tyłem. Przez cały niemal dzień na dwóch pobliskich działkach wre praca, dzieciaczki jeżdżą na hulajnogach i rowerkach, a tuż przed wyjazdem na daną mi komendę: „ruszaj na Lille”, widzę, jak grupka młodszych nastolatków, w przebraniu, zaczyna straszyć okolicznych przechodniów - wszak to celtyckie, zachodnie święto duchów - fe, nie znoszę tego.
A potem, podczas jazdy w stronę Lille, łapię, jeszcze w Paryżu, internetowe łącze. Buszuję w sieci dobre półtorej godziny, nie dbając o to, że dojadę do celu bardzo późną nocą, bo wiem doskonale, że pierwszego listopada i tak kursu nie dostanę. Zatrzymuję się jakieś 16 kilometrów przed Lille na parkingu przy stacji paliw Avia.
I stało się tak, jak mówiłem. 
Tam w kraju południe i zaludniły się cmentarze, i kwiaty na grobach, i znicze, a ja wstaję o tej porze, dobrze wyspany, jem śniadanie (jajecznica) i czytam, a potem, nie wiedzieć czemu, znów przysypiam, aby zbudzić się przed siódmą wieczór.
Teraz pora na kolację, na którą mam dzisiaj zaplanowane kanapki z topionym serem i barszczyk czerwony - rzecz jasna z torebki, a raczej z pudełeczka. Ech, chciałoby się do tego barszczyku dodać jakieś niewielkie pierożki albo uszka z mięsnym nadzieniem. A w barszczyku powinno się czuć odrobinę zapachu muszkatołowej gałki, a dobrze by było odnaleźć w nim niewielkie skwareczki z boczku, radośnie kąpiące się w ciemnoczerwonym, esencjonalnym zalewie; zdały by się pocięte płatki szczypiorku albo pietruszkowej natki… no i te uszka. A jeśli taki barszczyk miałby być zaprawiony śmietanką, to bardzo proszę, ale wtedy przydałyby się do niego kartofelki, może też jajeczko. A mógłby to być również barszczyk czysty, zaprawiony, a ziemniaczki z kolei na dodatkowym talerzyku, uklepane, oblane tłuszczykiem ze skwareczkami, posypane pociętą natką pietruszki… no, może być i koperek, co kto woli.
Ale nic, nie narzekajmy, cieszmy się tym, co mamy. A mamy cieniutką zupkę rozgrzewającą żołądek od środka - a to szczególnie ważne w chłodne, jesienne wieczory.
A z tym barszczykiem czerwonym wiąże się odległe wspomnienie z mojego dzieciństwa. Otóż byłem dzieckiem, co za „czerwonymi zupkami” przepadał. A czerwonymi zupkami w moim pojęciu były: i barszcz czerwony, i pomidorówka, i czarnina. Babcia moja, na której grobie już po przyjeździe do kraju świeczkę zapalę, panią domu od gotowania, smażenia, pieczenia i wypiekania była znakomitą i nie mogła sobie pozwolić na to, aby jedynie zupa o czerwonej barwie znajdowała się na obiadowym stole. No tak, na ten przykład zrobi rosołek… a co z wnuczkiem? Wszak on rosołu nawet nie tknie, bo nie czerwony. Babcia znalazła na to sposób. Ot, do rosołku przygotowanego dla mnie dodawała buraczanego wywaru. 
A jeśli ktoś zapyta: co będzie się działo, gdy zupa ogórkowa, fasolowa, grochówka, barszczyk biały, zalewajka, flaki, warzywna, ogonowa, żur na zakwasie, kapuśniaczek, dyniowa, meksykańska z czerwoną fasolą, gulasz, kartoflana, kartoflana z zacierkami, rybna, grzybowa, krupnik, szczawiowa, pieczarkowa, cebulowa, koperkowa, chłodnik litewski i inne, których nazw już nie pamiętam, znajdą się na stole?
Babcia specjalnie dla mnie czerwony barszczyk przygotowywała.

Robi się dżdżysto. Może noc będzie cieplejsza niż poprzednie.

[01.11.2016, pod Lille we Francji]

6 komentarzy:

  1. Nie tylko barszczyk rozgrzewał, ale i wspomnienia, miłe, radosne. Dawny świat, minione lata, młodość w otoczeniu kochających ludzi. Tego nie da się zapomnieć.
    Serdeczności zasyłam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, nie da się zapomnieć, nie da... i bardzo dobrze. Oby tylko przypominały sie te dobre chwile, pozdrawiam

      Usuń
  2. Dwie myśli mi się nasunęły, zupełnie ze sobą nie związane:
    Pierwsza:
    1. Zwykły człowiek zawsze będzie niewolnikiem /cokolwiek by to znaczyło/
    2. Druga - jak to dobrze, że są książki. Prawda?
    3. i Jeszcze trzecia - W pewnym momencie życia wspomnienia stają się bardzo ważne...
    :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1. no cóż, wybieram niewolnictwo miłości :-)
      2. oczywiście... i dlatego biorę je z sobą... i pomagają
      3. pewny moment życia... zabrzmiało nieco rezygnacyjnie, ale niestety prawdziwie.. pozdrawiam

      Usuń
  3. Taka niby zwykła notka z podroży, a ile w niej treści przeplatających się sprytnie, literatura z kolacją, zupy z opisem Brazylii...
    Wymieniając te zupy narobiłeś mi apetytu na kilka z nich:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... bo to, Jotko, pewnie wina mojego charakteru... nie usiedzę spokojnie przy jednym tylko temacie.... pozdrawiam

      Usuń