Szła w tych nowych dżinsach
przylegających ciasno do jej ciała. Wyszczuplały ją, zwłaszcza biodra, które
zawsze wydawały się jej zbyt obfite. Nic to, że mama powtarzała jej, że kobieta
powinna mieć szersze biodra, tak jest zbudowana, bo pomiędzy nimi są organy
rodne, więc biodra strzegą ich, jak i też pomagają później przy porodzie. Ania
nie wybiegała myślami tak daleko, aby widzieć się jako matka. Dla niej jej
biodra zdawały się szkodzić urodzie jej zgrabnych nóg - na nie nie narzekała;
nie dość, że długie i szczupłe, że kolana nie wychylają się ku przodowi, kiedy
stanie nieruchomo, to jej nogi były silne i umięśnione. Dzięki tym mięśniom
mogła biec i biec, pozwalały jej oderwać się od podłoża bardzo wysoko, na tyle
wysoko, aby wyciągnięte ku górze, ponad krawędź siatki ramiona zdołały
skutecznie zablokować piłkę podczas gry w siatkówkę. Ręce też miała sprawne.
Kiedy przyszła na nią kolej zaserwować, jej silna dłoń uderzała piłkę tak
mocno, że aż chłopcy dziwili się, że dziewczyna tak potrafi, a kiedy dostała
nieźle skierowaną do niej piłkę nad siatką, potrafiła ściąć ją tak dokładnie i
mocno, że nie było możliwości, aby którakolwiek z dziewczyn grających po tamtej
stronie siatki mogła odebrać to zagranie.
Ale Ania nie myślała teraz o siatkówce.
Wybierając się na łąkę, ubrała nowe spodnie, aby je rozchodzić. Prawda, że nie
pojawi się w nich na rozpoczęcie roku szkolnego, ale w zwykły szkolny dzień
będzie w nich chodziła, bo jest jej w nich wygodnie, a jeśli nawet trochę je
podniszczy, to nic złego się nie stanie: dziewczyny same je wycierają pumeksem,
odbarwiają licznymi praniami, a nawet tną w poprzek materiał na zgięciu kolan.
Ona tego nie zrobi, bo rodzice, choć w kwestii panującej młodzieżowej mody wyrozumiali,
pewnie by tego nie zrozumieli, a i ona nie chciałaby, aby komentowali jej
ewentualne znęcanie się nad dżinsami brakiem szacunku dla nowego zakupu, który
w końcu kosztował niemało.
Szła z torbą przewieszoną przez ramię.
Torba ciążyła jej, ale co to dla zdrowej dziewczyny dźwigać na ramieniu ciężar,
do którego jest przyzwyczajona. Mało tego, o ile ciężej jej było podawać na
przyczepę kostki siana. Starszy brat wściekał się wtedy na nią, mówił, że jeśli
chce, niech wejdzie na przyczepę i odbiera, choć i to robota nie dla kobiety.
Ale Ania wszystkiego chciała spróbować, więc przynajmniej tych kilkanaście
kostek siana podrzucała wysoko, a że pot lał się strumieniami z jej czoła, to
nic wielkiego - gospodarskiej córce nawet pot na skroniach do twarzy.
Pastwisko, na którym ucztowały krowy
Grabowskiego znajdowało się na klinie wciśniętym pomiędzy zagony buraków i
ziemniaków. Krowy, a było ich osiem czy dziewięć, skubały trawę wokół luźno
rosnących wierzb, których, jak wspominała słowa sąsiada - gospodarza, nie ściął
właśnie dlatego, aby w czas takich upałów jak dzisiejszy, jego krowy miały
schronienie przed słońcem. Przy jednym z takich drzew ustawione było poidło -
długa głęboka, ocynkowana rynna spoczywająca na drewnianych kobyłkach; obok
stała stulitrowa beczka, z której wlewano do poidła wodę; beczką zaś przywożono
wodę, zanim jeszcze krowy opróżniły ją, bo wiadomo, że u dobrego gospodarza
woda dla stworzeń powinna być czysta i chłodna, aby krowy korzystały w pełni z
jej orzeźwiającego smaku.
Kulasa zobaczyła siedzącego obok jednej
z wierzb, opartego o nią plecami, w rozedrganym cieniu jej wiotkich,
przesuszonych słońcem gałązek, których południowy wiatr pozbawiał już
pierwszych, najstarszych liści. Spostrzegł ją i on, powstał, rozłożył derkę, na
której siedział, przygotowując miejsce do siedzenia dla najmłodszej ze
Staniszewskich.
- Pani Ania do mnie? W domu pracy nie
stało dla niej? - odezwał się do dziewczyny, a na jego postrzępionej
zmarszczkami twarzy rozlał się krotochwilny uśmiech.
- Ano nie było dla mnie pracy, to
pomyślałam sobie, że przyniosę panu trochę ciasta. Wczoraj kolejne upiekłam -
pochwaliła się.
- O, sławne ciasto córki Staniszewskiego!
Dziękuję za pamięć.
- Zwykły jabłecznik, panie Molenda, z
naszych papierówek, bo na renety jeszcze trzeba trochę poczekać.
- U mnie jedna papierówka się ostała,
ale słabo rodzi.
Dziewczyna wyjęła z torby zawinięte w
bawełnianą szmatkę ciasto, pokrojone już na kawałki, a kiedy oczy Kulasa jęły
wpatrywać się radośnie w przyniesione słodkości, dziewczyna sięgnęła głębiej do
torby - najpierw wydobyła z niej dwie szklanki, potem sięgnęła po półlitrową
butelkę po wódce wypełnioną mocno brązowym płynem.
- A to od mamusi - kwas chlebowy.
Oczy Molendy ponownie zajaśniały, ale
nie był to koniec ich radosnego spojrzenia - dziewczyna wyjęła z torby dwie
butelki piwa.
- A to ode mnie i od ojca - wyjaśniła. -
A trzeba by je wypić, bo prosto z lodówki, w sam raz na tę pogodę.
Kulas objął dłonią jedną z butelek,
przekonując się co do przyjemnego zimna, które poczuł przez twardą, spieczoną
skórę wnętrza dłoni.
- Przyniosłam dwie szklanki, bo
chciałabym się z panem napić - wyrzekła zawadiacko, a kiedy spotkała się z jego
pełnym zdziwienia wzrokiem, prędko wyjaśniła: - kwasu chlebowego, piwo jest dla
pana.
- Dobra z ciebie dziewczyna i z
przyjemnością się z tobą napiję.
Ania spostrzegła pod oczami staruszka
dwie wilgotne plamki, które natychmiast otarł kiściami obu dłoni.
Z ogromną ostrożnością odkręcił nakrętkę
butelki, a i tak z flaszki rozlało się kilkanaście kropli spienionego,
brązowego płynu. Rozlał do obu szklanek. Oboje wypili po kilka łyków. A jakiż
to był zapach, jaki smak, jaka ochłoda!
- Moja też przed laty robiła kwas
chlebowy, prawie tak smaczny jak ten - powiedział, a dziewczyna wtuliła plecy w
porowatą korę drzewa, na którym przysiadła para wróbli - narobiła hałasu i z
dźwięcznym świergotem odleciała.
- Dobry, prawda? A lubi pan zsiadłe
mleko?
- Też pytanie. Piłem z kartoflami
okraszonymi kawałkami smażonego boczku, z mizerią albo z sadzonymi jajami. Teraz
to chłop jeśli nie dasz mu do obiadu schabowego z kapustą, będzie grymasił, że
mu sił do roboty nie wystarczy.
- A ja, panie Molenda, lubię tak jak pan
jadał.
- Nie może być! I panna /Grabowska/ Staniszewska na
takiej podłej strawie wyrosła na tak śliczną panienkę?
Zarumieniła się, ale odpowiedziała
dziarsko:
- Widocznie ziemniaki z okrasą, mizeria
i zsiadłe mleko sprzyjają urodzie.
Popróbowali ciasta, które smakowało jak
to, którym niedawno Staniszewski poczęstował Grabowskiego, gdy ten wpadł późną
wieczorową porą do jego domu.
- Jak tam cielątko, panie Molenda?
- Niezgorzej. Wścieklica miała ciężki
poród, weterynarz już drugi raz przy niej się namęczył, ale cielątko piękne.
Jeszcze nie czas na to, aby puszczać je z matką na popas, choć z każdym dniem
silniejsze i bystre tak, jak Wścieklica.
- Ojciec mówi, że popłochu pan wtedy
narobił, a Grabowski to z miejsca otrzeźwiał.
- A bo to, pani Aniu, żal by było, aby z
tej rekordzistki, charakternej krowy wyszło na świat martwe dziecko. Ale już
wydobrzała i lada dzień pokaże, co potrafi, a jak nauczy tego samego małe, co
sama potrafi będziemy mieli dwie szalone krowy w stadzie. Ta pierwsza jej córa
sprzedana - sołtys widząc ją wyprosił u gospodarza, a poszła za cenę niemałą.
- Niech chociaż ta zostanie. Pokaże mi
ja pan kiedy?
- Już niedługo obie dołączą do stada.
Kulas w tę późna, letnią porę zajmował
się krowami Grabowskiego. Większa robota czekała go przy kopaniu ziemniaków i
później przy burakach. Właściwie to żadna robota poprowadzić krowy na
pastwisko, które te dobrze znają, a i na wieczorne dojenie powróciłyby do obory
same, ale Grabowski był zdania, że nie wystarczy krowy opalikować i pójść
sobie, aż zeżrą trawę wedle łańcucha - trzeba przynajmniej raz na popołudniowy
popas, zmienić miejsce, aby łąka na całej swej powierzchni mogła się odbudować.
- A panienka Ania za niedługo do szkoły,
co? Martwi się, że wakacje się kończą?
- A bo to pierwszy raz się kończą.
Przywykłam do tego, a szkołę lubię, więc nie narzekam.
- Tak… szkoła to ważna rzecz. Panienka
się wyuczy na jakąś panią doktor, albo dyrektorkę i pryśnie w świat daleki.
- Kto to wie, panie Molenda. Ja jeszcze
nie mam planów na swoje życie, to znaczy może mam ich za wiele.
- Lepiej mieć więcej, niż nie mieć
wcale. Ale szkoła to też koleżanki, koledzy, a panienka, nie ubliżając jej,
chowana jest na odludziu. Łatwo jej przywyknąć do wielkiego świata?
- Też mi wielki świat. Miasto, w którym
się uczę nie ma przecież dziesięciu tysięcy mieszkańców. Nie jest to wielki
świat, chociaż szkoła duża, nawet jak na prowincjonalne liceum, to i koleżanek
i kolegów mi nie brakuje.
- Bo też pani Ania wydaje mi się do
ludzi śmiała, więc przyjaciół pewnie ma i to wielu.
- To prawda, jestem śmiała. Może i za
bardzo… pan się mną nie krępuje - niech pan napocznie piwo.
Odkapslował i nalał sobie do połowy
szklanki. Kiedy pił, czuł przyjemne chłód na podniebieniu, a w jego okryte
bawełnianą koszulą z podwiniętymi rękawami ramiona wstąpiły podniecające
dreszcze.
- Trzeba być w życiu śmiałym. Odważnym w
życiu łatwiej.
- Tak pan myśli? Czasami jednak nadmiar
tej śmiałości wzbudza niepokój, powoduje rozterki… myśli się o swojej
naiwności, głupocie….
- A czymże pani Ania się niepokoi? U was
tam w rodzinie takie panują porządki, takie obyczaje, że gdyby tylko panienka
miała jakieś kłopoty, to bracia jej pomogą, nie mówiąc już o rodzicach, prawdę
mówię?
- To prawda, ale czasami są takie
sytuacje, w których najbliżsi nie są w stanie pomóc. Może by w jakiś sposób
zaradzili, ale jakoś zacząć z nimi temat, który wzbudza niepokój… nie potrafię.
- Moje stare oczy domyślają się, że
panienka, niech mi wybaczy to, co powiem - panienka wydaje mi się być
zakochana, prawda?
Nie rumieniąc się tym razem, Ania
ucieszyła się, że to właśnie Molenda jako pierwszy wszedł na drogę jej
niepokoju, że to on skierował rozmowę na ten bliski jej sercu temat. Nie
odpowiadając jeszcze, najmłodsza ze Staniszewskich zastanawiała się, dlaczego
właśnie chciała odkryć swoje myśli przed Molendą zwanym we wsi Kulasem, od tej
kontuzji jakiej doświadczył jeszcze przed wojną. Bezskutecznie próbowała to
sobie wyjaśnić. Mogła z tym iść do matki czy ojca, do najstarszego brata - w
końcu by ją zrozumieli i prawdą było to, co przed chwilą wyrzekł staruszek -
pomogliby jej, choćby nawet mieli wesprzeć ją dobrym słowem. Czy Molenda, ten
prosty człowiek, od lat samotny, sterany życiem, często lekceważony, pracujący
to tu, to tam, obecnie dłużej u Grabowskich, czy ten człowiek miał być dla niej
wyrocznią w sprawie, do której tak wielką przywiązywała wagę? A może uznała, że
zdradzenie tajemnicy obcemu, który piękno życia ma niestety już poza sobą, nie
uczyni szkody jej marzeniom, ot, Molenda jej nie pomoże, nie będzie w stanie
jej pomóc, ale przynajmniej spojrzy na całą sprawę z daleka, więc jego osąd
będzie obiektywny i nieaspirujący do tonu pouczeń, czego by sobie nie życzyła.
- Jestem, panie Molenda. Jestem bardzo
zakochana.
Wlał pozostałą zawartość butelki do
szklanki.
- Nawet pan sobie nie wyobraża, jak
bardzo. Ten chłopiec skończył już szkołę, poszedł na studia… wie pan, chodził
do tej samej szkoły, co ja, a nie rozmawialiśmy jeszcze z sobą, a ja… ja od
samego początku wiedziałam, że jeśli nie ten, to żaden inny.
- No, no, panienka mówi bardzo śmiało.
- To bardzo dziwne kierować takie
uczucie do kogoś, z kim się nawet nie rozmawiało, prawda? Panie Molenda,
napisałam do niego list, tam do miasta, gdzie niebawem zacznie studia. Nawet
podarowałam mu swoje zdjęcie. Nie, panie Molenda, nie wyznałam mu miłości,
chociaż napisałam, że go lubię i byłoby mi bardzo miło, gdyby mnie kiedyś odwiedził.
- Odważna i mądra dziewczyna -
podsumował Kulas.
- Odważna - to rozumiem, ale czy mądra?
Naprawdę pan tak uważa?
- Dlaczego nie? Niech pozna prawdę,
niech wie o panienki uczuciach.
- Ale jak ją przyjmie? Może podrze mój
list i śmiejąc się ze mnie wyrzuci go do kosza?
- Jeżeli zrobiłby coś takiego, to
znaczy, że nie jest panienki godny i wiem, że pani Ani trudno by było pogodzić
się z taką prawdą. Ale czy musimy zakładać, że podrze panienki list i go wyrzuci?
- Nie musimy, ale jeszcze nie odpisał, a
ja czekam i czekam.
- A długi panienka list napisała?
- Oj długi, przepastnie długi.
- A zatem niech panienka nie oczekuje szybkiej,
a zdawkowej odpowiedzi. Nie uchodzi, aby mężczyzna po przeczytaniu długiego
listu od kobiety, miał z obowiązku odpisać byle co. Ja sobie myślę, że on z tym
listem chodzi i chodzi, i zbiera się do napisania własnego, a chcąc
odpowiedzieć gustownie, zajmuje mu to sporo czasu.
- Tak pan myśli?
- A pewnie. Ja bym przynajmniej tak
zrobił. Panienka niech nie myśli sobie, że ja stary, w młodości nie potrafiłbym
sklecić listu do ukochanej. Realną szkołę mam, a potem kursy na rolniczym
uniwersytecie skończyłem, a tam nie tylko o gospodarce pobierałem lekcje, ale i
o życiu…
- Co też pan, panie Molenda, nawet tak o
panu nie pomyślałam. Pomyślałam sobie, że łatwiej mi będzie właśnie z panem o
tej mojej sprawie porozmawiać.
- Dziwne to… mając tak dobrych i
wyrozumiałych rodziców.
- Też myślę, że to dziwne… sądzi pan
zatem, że muszę być cierpliwa, a on nie rzuci mego listu w kąt i napisze?
- Tak właśnie myślę.
- Podobno, koleżanki tak mówiły, że
teraz przed rozpoczęciem studiów, studenci odbywają jakieś praktyki… może on
też?
- No widzi panienka, że tak być może,
więc jest zajęty. Studiami się cieszy, ale gdzieś teraz pracuje i nawet nie
podzielił się radością ze swymi rodzicami, a tu nagle dostaje od panienki list
i jest zaciekawiony, może nawet nie dowierza. Ja tam na jego miejscu chciałbym
się przekonać, czy to prawda, co panienka pisze i jeżeli pani Ania napisała mu,
że chciałaby się z nim zobaczyć, to pewnie któregoś pięknego dnia zajechałbym
do tej, co mnie tak pięknie zaprasza.
- O, matko, naprawdę? Chłopcy są tacy?
- Pewnie nie wszyscy, ale bywa tak, że
ciekawość nowego potrafi czynić rzeczy niemożliwe do przewidzenia.
Zastanowiła się.
- Owszem, poniekąd zaprosiłam go do
siebie, nawet opisałam miejsce, w którym mieszkam, ale sądziłam, że najpierw
odpisze na mój list.
- Może być i tak, jak panienka mówi, ale
może być inaczej - przyjedzie i wreszcie porozmawiacie z sobą do woli.
Była bliska uściskania staruszka za te
krzepiące słowa. Nie pożałowała tego, że niby to przypadkowo, dążyła do
opowiedzenia prawdy o tym, co teraz czuje. Nie zawiodła się na Molendzie, o
którym co niektórzy we wsi mówili, że to inteligentny człowiek, którego życie
nie pogłaskało jednak po głowie, który przynajmniej raz pobłądził, lecz tego
skutki są do dziś widoczne. Pomyślała, że chciałaby się czego o nim dowiedzieć,
może właśnie dzisiaj nastał ten czas, gdy o sobie jej opowie. Myśląc o tym, raz
jeszcze dziękowała przeznaczeniu, które kazało jej tego popołudnia udać się na
pastwisko, miała w sercu radość, patrząc z jakim apetytem pożera jej zwyczajne,
kruche ciasto z jabłkami, którego mogłaby napiec kilka brytfann, gdyby
wiedziała, że cieszyć się będzie takim powodzeniem. Myślała też o „swoim
chłopcu” - Grzegorzu, lecz z mniejszym już niepokojem. Choć wydawało się to jej
dziwne, ale uwierzyła słowom Molendy, że jak tylko Grzegorz znajdzie chwilę
czasu, przyjedzie do niej… oby tylko się nie rozczarował, bo jakkolwiek była
dziewczyną śmiałą, to kto wie jak by się zachowała zobowiązana do wypowiedzenia
paru chociażby słów do chłopaka, w którym jest zakochana.
Ale teraz skupiła swoją uwagę na
Molendzie. Nie lubiła jego przezwiska, które musiało być dla niego krępujące,
choć do niego przywykł i nie gniewał się na ludzi, że tak na niego mówią.
- A pan, panie Molenda, był zakochany,
ale tak na zabój?
Zaskoczyło go to pytanie, chociaż zawsze
to przyjemnie mieć okazję do przypomnienia sobie lat młodości, do których
zawsze chętnie się wraca, o ile tylko ta młodość mieściła w sobie dni pogodne,
nie tylko zmarszczki codzienności.
- A jakże, byłem. I to jeden, jedyny
raz, w dziewczynie, która zresztą później została moją żoną. Nasze rodziny sąsiadowały
z sobą przez miedzę, mniej więcej tak jak dzisiaj wy teraz z Grabowskimi.
Bogusia fascynowała mnie nie tylko urodą, na co chłop zawsze na początku zwraca
uwagę, ale także tym, że była oczytana. W ogóle w jej rodzinie czuć było zapach
tradycji. Ludowcy z dziada pradziada
należeli przed wojną do najbardziej wykształconych wśród chłopstwa. Wiedziałem,
że aby być dopuszczony przed oblicze jej rodziny (spotykaliśmy się skrycie),
musiałem pokończyć szkoły i odbyć te rolnicze kursy. Zrobiłem to, ale w domu
rodzinnym było biednie, więc nająłem się do dziedzica za folwarcznego
robotnika, z którego zdołałem się wkrótce przeistoczyć w prawą rękę rządcy,
który faktycznie kierował wszystkimi pracami w gospodarstwie, w odróżnieniu od
dziedzica, który zwłaszcza letnią porą rozjeżdżał się po świecie tracąc majątek
na zbytki i podróże. Mając jako takie stanowisko we dworze, nabrałem śmiałości
i zaszedłem do rodziców Bogusi, aby rozmówić się z nimi o naszym wspólnym
szczęściu, jakie tylko u boku Bogusi widziałem. Jakkolwiek fama głosiła, że
sprawdzam się jako drugi po rządcy opiekun dziedzicowego majątku, to aby
posiąść Bogusię, musiałbym najpierw udowodnić, żem pełną gębą gospodarz, mam
własny dom, bo nie może być tak, abym miał córkę zamożnego gospodarza osadzić w
nędznej chacie swoich rodziców. Powiedziałem wtedy, że uproszę dziedzica, abym
mógł dostać w gospodarskiej przybudówce dwupokojowe mieszkanie przy dworze -
zamieszkam tam ze swoją przyszłą żoną, a będąc na miejscu, dopilnuję majątku
nie gorzej od samego rządcy, który człowiekiem był uczciwym, lecz że do
kieliszka zaglądał, zdarzało się, że nadzorcze obowiązki cedował na mnie.
Pierwsze podejście do żeniaczki
zakończyło się niepowodzeniem. Ojciec Bogusi, choć osobiście nic do mnie nie
miał, a nawet był mi przychylny, bardziej nawet niż przyszła teściowa, to
zamartwiał się nad córką, a już najbardziej przykro mu się zrobiło na wieść
taką, że Bogusia, córka szanowanych we wsi gospodarzy, miałaby służyć we dworze.
Ale czułem w tym czasie, że Bogusia twardo stała za mną, tyle że kazała mi
cierpliwie czekać, aż jej ojciec zmieni zdanie, doceniając siłę uczuć swej
córki.
Jak raz nastała tęga zima. Jeszcze
jesienią pomagałem swoim zwozić do cukrowni buraki (wcześniej też im pomagałem)
i wiedziałem, że i tego roku będę musiał z ojcem jeździć wozem do lasu po
drzewo, aby zimą ciepło im było w chałupie. Ja już wtedy zajmowałem mały pokoik
w przybudówce u dziedzica, więc tych zmartwień nie miałem. Wybraliśmy się zatem
do dziedzicowego lasu po ten chrust. Jużeśmy natargali pół wozu, gdy nagle
posłyszałem jakowyś krzyk, a potem padł strzał, jeden, drugi, może i trzeci. Jak
byłem silny i zdrowy, tak nagle poczułem w kolanie ból nie z tej ziemi, lecz
nie wiem jakim sposobem rzucając za siebie drwa, skoczyłem na wóz, ojciec
śmignął batem konia i popędziliśmy przez las, a zatrzymaliśmy się dopiero w
rodziców zagrodzie. Kolano krwawiło, noga puchła. Ojciec sprowadził felczera.
Ten mnie opatrzył, oczyścił ranę, pokiwał głową, tłumaczył, że może tak być, że
przez ten wypadek okuleję, co też się stało. A że na wsi nie mogła ujść uwadze
moja rana, tedy felczerowi wyjaśniłem, żem się zasadził na jednego kłusownika,
co na sarny w dworskim lesie wnyki zastawia, a ja, od dziedzica dostając
pieniądze, uznałem, że i względem zwierzyny, co gnieździ się w dziedzica lesie,
też powinienem mieć bystre oko.
Tak i ta właśnie wersja wypadku, po
którym okulałem, opowiedziana została dziedzicowi. Ten zaś sprowadził do mojego
kolana lekarzy, a nawet mnie finansowo wynagrodził. Źle się z tym czułem, tym
bardziej, że razu pewnego odwiedził dziedzica myśliwy, którego głos wtedy słyszałem
przed wystrzałem. Bałem się, czy mnie przypadkiem nie rozpozna, ale nie, stało
się wręcz inaczej. Myśliwy z politowaniem patrząc na moje owinięte bandażem
kolano wyrzekł do dziedzica przy mnie:
- To pewnie ten sam łotr, za którym bez
powodzenia strzeliłem niedawno parę razy. Musimy, drogi panie, zasadzić się na
niego, bo nie może być tak, że zwierzynę niszcząc, zaczyna polować na ludzi.
Tak i nie protestowałem, aby sprawa na
jaw nie wyszła, ale też gdy rana goiła się jak na psie, choć o jednej kuli,
powróciłem do swoich obowiązków. Martwiło mnie to, jak teraz mnie, kalekę,
przyjmą w Bogusi domu. Z bólem w sercu zaszedłem do nich, wóz, albo przewóz,
myślałem sobie z gasnącą nadzieją. I wtedy zdarzyła się rzecz niezwykła -
ojciec Bogusi wyraził zgodę na nasz ślub. Więcej, nie wiedzieć czemu zarzucał
sobie, że wcześniej nie dopuścił do naszego związku.
-
Może by do tego nie doszło - tłumaczył patrząc na moją nogę, która wprawdzie
już mnie nie bolała, lecz stąpałem nią z trudem, nie ma co mówić - kulałem i
już.
Bogusia na moje kalectwo nie zwróciła
nawet uwagi, tak była za mną. Wzięli my ślub po miesiącu, huczny i paradny.
Zamieszkała ze mną, tak jak to miałem w planach, w dwupokojówce przy dworze, a
kiedy po roku zmarło się rządcy na zawał, nastąpiłem po nim. Miałem wtedy lat
trzydzieści.
- Piękna historia - podsumowała Ania. -
Jakże pan musiał ją kochać i jak ona pana kochała. To była pierwsza i jedyna
pańska miłość, tak?
- Pierwsza i jedyna, panienko. Ja wiem,
do czego pani Ania zmierza…. Czy historie takie się zdarzają? Moja o tym
świadczy, że tak, tyle że aby się podobne opowieści spełniły, potrzeba
cierpliwości, wytrwałości i zaufania. Widzisz, moja droga, teoretycznie
Bogusia, a zwłaszcza jej ojciec, mogli mnie nie przyjąć wtedy, gdym zaszedł do
niech na jednej zdrowej nodze, a stało się inaczej. Panienka zaraz mi powie, że
znajdując się w podobnym położeniu co Bogusia, nie odstąpiłaby od swojego
chłopca.
- Zgadł pan.
Molenda nalał sobie piwa z drugiej
butelki, ale zanim to zrobił, przewiązał dwie najbardziej żarte krowy w inne
miejsce. Ania popijała kwas.
- Ale to nie wszystko, to niecała moja
historia.
Słońce, choć opadało coraz niżej,
dosięgało teraz nóg obojga, po czym zbliżyło się do ich twarzy.
- Żyliśmy zgodnie i w zdrowiu, natomiast
rodzice Bogusi poczęli chorować. Nie stało się to zaraz po naszym ślubie, ale
po dwu latach się zaczęło. Wyglądało to tak, jakby choróbsko dopadło ich
równocześnie, domagając się sprawiedliwości dla cierpień obojga. Brat Bogusi
sam gospodarzył, ja z kolei z Bogusią, w wolnym czasie, którego nie mieliśmy
tak wiele, doglądaliśmy i moich i jej rodziców. W końcu nastała wojna. Brata
Bogusi zaciągnięto do woja, mnie z racji tej nogi pominięto. Nie później niż w
listopadzie trzydziestego dziewiątego dziedzic z rodziną przepadli bez wieści,
a na jego miejsce przybył jakiś stary emerytowany oficer niemiecki, który
gospodarstwo przejął, a nas przy nim zostawił w dawnej roli. Nie minął miesiąc
jak zawinął się ojciec Bogusi, a w sam drugi dzień świąt odeszła z tego świata
jej matka. Zostaliśmy sami. Moi też zostali. Niemiec, nie powiem, szanował nas
oboje, wzruszył się nawet na wieść o śmierci rodziców Bogusi. Sam miał dwóch
synów na zachodnim froncie, potem zaś na wschodnim i po ludzku martwił się o
ich życie. Źle nam z nim nie było. Wymagał, ale nie więcej od dziedzica, o
którym słuch wszelaki zaginął. W ten zły czas dla kraju, nam udało się go
przeżyć w spokoju. Wiem, że to zasługa starego Niemca, który choć podlegał przecież
rozkazom, jak mi się wydaje, zaciekłym wrogiem Polaków nie był, nie dokuczał im
i przymykał oczy na drobne szwindle pracujących na jego teraz gospodarstwie.
Przesiadywał po nocach czytając książki, a z patefonu wysłuchiwał Bacha. A my w
ten zły czas chcieliśmy na przekór wszystkiemu mieć dziecko. Nie wychodziło
nam, lecz nie obwinialiśmy się o to siebie nawzajem, raczej każde z nas
zrzucało winę na siebie. Tak i my doczekali końca wojny. Partyzanci, których
wokół po lasach było pełno, jakoś przez całą okupację omijali to bezpieczne
miejsce. Pewnie gdyby nasz Niemiec był inny, złożyliby mu wizytę, ale nie, oni
walczyli z takimi, co to mieli niejednego Polaka czy Żyda na sumieniu. Na
miesiąc, może dwa przed wyzwoleniem, nasz oficer dostał wiadomość, że obaj jego
synowie zginęli na froncie. Ten załamał się i nie w popłochu, ale z wielkim
żalem w sercu, któregoś dnia zażyczył sobie małej ciężarówki i odjechał z
niewielkim dobytkiem w nieznane. Gdyśmy go żegnali, miał łzy w oczach.
Nastało wyzwolenie, a z nim przybyła ze
wschodu robotniczo-chłopska władza. Niebawem wypełniając dziejową
sprawiedliwość, jak mówiono, poczęto parcelować dziedzicowe pole, na czym
małorolni i ci, którzy onegdaj we dworze pracowali, skorzystali najbardziej.
Brat Bogusi, który ledwie po wyjściu Niemców, znalazł sobie żonę, co z wojskiem
zza Buga przywędrowała, jako że ziemi po ojcach miał akuratnie tyle ile
potrzeba, dodatkowych hektarów. My zaś z Bogusią wiedzieliśmy, że nasze miejsce
odtąd nie będzie przy dworze, wróciliśmy na moją ojcowiznę, a że ona dla
czworga nas nie wystarczała, dostaliśmy od państwa trzy hektary tej ziemi
leżącej po drugiej stronie, licząc od waszego i Grabowskiego pola lasu, bo
majątek dworski otaczał szerokim łukiem ten las, który jest za nami. Pewnie
dostalibyśmy i więcej, bo Bogusia miała zamysł taki, abym przed komisją (sami
obcy w niej zasiadali) zeznał, żem nabył swego kalectwa od niemieckiej kuli w
lesie. Nie wiem do dzisiaj, czy żartowała, pewnie tak, bo jako uczciwa córka
nieodżałowanych a szanujących prawo rodziców, nie odważyłaby się skłamać, nawet
w dobrej wierze. Pamiętam, żem wtedy powiedział, że komisja parcelacyjna
prędzej uwierzyłaby, żem dostał postrzał od partyzantów, aniżeli od Niemców, bo
przecież, było nie było, przez całą okupację służyliśmy u Niemca i chociaż
każdy we wsi nie wyrzekł na niego złego słowa, to zawsze nasze nazwisko z tym
emerytowanym oficerem było związane.
W czterdziestym ósmym zmarła moja mama,
a w dwa lata później chorujący na nerki ojciec. Zostaliśmy z Bogusią sami. Z
jej bratem utrzymywaliśmy tyle o ile kontakty. Jego luba rok po roku przez
mniej niż pięć lat porodziła mu trzech synów, wyręki z niej nie miał, ale że
chłop był na schwał i po ojcu pracowity, trudów gospodarskich się nie bał,
nawet w czasach kolektywizacji, z której się wymigał podobnie jak my, choć w
naszym przypadku była to zasługa Bogusi.
Aż tu w pięćdziesiątym ósmym roku, na
jesieni, moją Bogusię dopadła straszliwa choroba. Raczysko zjadało jej wątrobę,
płuca, wreszcie kobiece narządy. Przecierpiała się biedaczka w szpitalach…
umarła w domu… już mnie nie rozpoznawała.
Coś we mnie złego wstąpiło, we mnie,
który nigdy przedtem nie tracił wiary w to, że życie sobie ułożę podług wkładu
własnej pracy. Bogusia z kolei była tą dobrą wróżka, żoną i przyjaciółką, która
potrafiła wykrzesać ze mnie siły, jakich czasami mi brakowało i to nie tylko
przez tę nogę, do niej zdążyłem przywyknąć, choć w czas niepogody dokuczał mi
jej ból.
Zaniedbywałem się, staczałem coraz niżej
i niżej, zacząłem pić. Co tam pić - chlałem na potęgę. Najpierw wyprzedałem
inwentarz. Część stworzeń oddałem bratu Bogusi. Próbował mnie ratować,
przekonywał, żebym wziął się w garść, bo takie upodlone życie jakiego
doświadczam, nie przywróci przecież życia Bogusi. Ale gdzie mnie tam było do
słuchania tych rad, płynących i z serca i z litości. Przepijałem cały majątek.
Sprzedałem ziemię, a mając sporo grosza, naciągnął mnie taki jeden miastowy na
pożyczkę. Już nawet nie miałem siły i ochoty upominać się o zwrot długu.
Zostałem bez grosza przy duszy, w rozwalającej się chacie, z małym sadem i
ogródkiem, sam jak ten palec na świecie. Nie powiem, ludzie mi współczuli, nie
odczuwałem, aby cieszyli się z mojego upadku, ale ten był już nie do
odwrócenia. Aż nagle pewnej nocy zmiarkowałem, że tak dalej żyć nie mogę.
miałem do wyboru: albo powiesić się na jabłonce w sadzie, albo zacząć nowe
życie, bez wódki, bez pokusy staczania się po równi pochyłej. Zacząłem częściej
odwiedzać grób Bogusi. Wydawało mi się, że podczas jednego takiego spotkania
słyszę jej głos: - Zmień swoje życie, bo ja cierpię gorzej niż podczas choroby,
która wygnała mnie w zaświaty. Przestałem pić. Niecałkowicie, ale zacząłem nad
sobą panować. Nie posiadając już nic prócz domu, dwóch zdrowych rąk i jednej
sprawnej nogi, zacząłem szukać pracy u gospodarzy. Czy litowali się nade mną?
Czy pamiętali czasy, kiedym zakasywał rękawy nie niżej niż inni. Robiłem to tu,
to tam, u twojego ojca również. W końcu trafiłem do Grabowskiego. Czy u niego
zostanę? Nie wiem. Pracuje i mieszkam u niego, ale co kilka dni zajeżdżam do
swego domu, remontuję go, ocieplam… może za rok, dwa tam powrócę, niechybnie po
śmierć.
Słuchała go z przejęciem, współczuła i
niedowierzała, że w jednym życiu może człowieka czekać tyle radości, co i
smutku. Zrozumiała teraz ludzkie gadanie, że Kulas-Molenda może i sam zawinił
najbardziej, ale zagubił się wtedy, gdy odeszła od niego ta, która była dla
niego wszystkim.
- Ja nigdy go nie opuszczę - pomyślała.
- No widzisz, młodzieńcze, jak ci się
trafiło? Zdaje się, że podjeżdżamy pod sam dom - powiedział dyrektor siedzący
na miejscu obok kierowcy sinej wołgi.
- Chciałbym nadmienić, że to z mojej
przyczyny, panie dyrektorze.
Wcześniej osobisty kierowca dyrektora
przedsiębiorstwa tekstylnego, Śmigielski, uprosił szefa, aby zboczyli nieco z
drogi, aby mógł odwiedzić kuzynkę, która spędzała resztę swego zwiotczałego
chorobami życia w dworku-pensjonacie prowadzonym przez siostry zakonne i to
Śmigielski trącił ramię dyrektora, gdy na poboczu drogi ujrzeli chłopaka
machającego ku nim ręką.
- Przystanąć? Co się chłopak będzie
włóczył po drodze - zapytał dyrektora.
- Dobra, weźmy go. Nie wygląda mi na
zbira.
Śmigielski zwolnił, przystanął. Dyrektor
przekręcił w lewo gałką i zsunął na dół boczną szybę auta.
- Zabiorą mnie panowie do Brudzewa? -
zapytał chłopak.
- Do Brudzewa? - powtórzył pytanie
dyrektor Rozwadowski.
- To tam, szefie, gdzie moja kuzynka.
Sprawdzałem na mapie.
- Przedsiębiorczy. A nic nie
powiedziałeś, że sprawdzałeś. Mogłem przecież się nie zgodzić na ten objazd.
- Mógł pan, szefie, ale ma pan serce.
Wziąłem to pod uwagę.
- Bystry. Bierzesz mnie pod włos. Skoro
mam serce, to chyba musimy zabrać tego chłopaka. No, wsiadaj, smyku! Do
rodziny? Do mamy?
Chłopak niepostrzeżenie wsunął się do
auta. Plecak położył obok.
- Do dziewczyny - odparł z niejaką dumą
w głosie.
- No, no, a myślałem, że uciekła ci
pielgrzymka, takiś zakurzony - roześmiał się Rozwadowski.
Śmigielski ruszył, zabuksował kołami po
szutrowo asfaltowej drodze. Wołga wzniosła po sobie tuman kurzu.
- Jej dom musi być niedaleko. Widać już
dworek, a jej gospodarstwo graniczy z dworskim murem - powiedział chłopiec,
kiedy, jak mu się wydawało, osiągali cel podróży.
- Duży piętrowy dom przy drodze.
Niedaleko przystanek autobusowy - przypomniał sobie.
Wtedy padłe te słowa:
- No widzisz, młodzieńcze, jak ci się
trafiło? Zdaje się, że podjeżdżamy pod sam dom - powiedział dyrektor siedzący
na miejscu obok kierowcy sinej wołgi.
- Chciałbym nadmienić, że to z mojej
przyczyny, panie dyrektorze.
Śmigielski zatrzymał auto.
- To już tutaj. Innego domu przed dworem
nie widzę.
Chłopiec westchnął głęboko, ledwie
zdołał podziękować za podwózkę, bo w jego klatce piersiowej nagle zaczęło coś
łomotać. Otworzył niepewnie drzwi auta, brał już plecak, kiedy Rozwadowski
zwrócił się nagle do kierowcy:
- Śmigielski, wiesz, ja tu też wysiądę.
Napiłbym się mleka. Potem przejdę piechotą pod ten dworek.
- Jak szef uważa. Długo nie zabawię.
Tak oto znaleźli się obaj na poboczu,
dziesięć metrów przed wjazdem na teren posesji Staniszewskich.
Śmigielski ruszył, tym razem powoli.
- To co, poprowadzisz mnie do swojej
dziewczyny, co? Napoi spragnionego?
Lecz chłopiec zamilkł nagle, nie ruszył
w stronę domu za wchodzącym już na mostek dyrektorem. Nie więcej niż sto metrów
przed sobą ujrzał dziewczynę z torbą na ramieniu, podążającą w ich stronę.
Przez chwilę zamarł w bezruchu, podobny do samotnego przechodnia, którego przed
przejściem na drugą stronę ulicy zatrzymało czerwone światło. W końcu jednak,
nie oglądając się na zdziwionego całą sytuacją dyrektora, ruszył szybkim
krokiem w stronę dziewczyny. Ta również przyspieszyła kroku i stanęli
naprzeciwko siebie akurat w miejscu, w którym zatrzymuje się autobus.
- Przyjechałeś jednak! - usłyszał głos,
który mógł być zarówno pytaniem, jak i krzykiem wydobytym na świat z bólem
szczęścia; mogło to być również westchnienie przepełnione uczuciem ulgi.
Z jakiegoś powodu dziewczyna nie
poprzestała na tym krzyku. Uczyniła jeszcze jeden krok i wpadając w, nie
wiadomo czemu, rozwarte ramiona chłopca, przytuliła swą głowę go jego piersi.
- O, mój Boże, ale czemu ona płacze? -
pomyślał Grzegorz.
[20.05.2018, Nanterre, Hauts-de-Seine, we Francji]
Widzę, że pisanie sprawia Ci ogromną przyjemność. Opisujesz wszystkie szczególiki, jakbyś przy tym był, widział i słyszał.
OdpowiedzUsuńDobrze, że urodziłam się na wsi, pasłam krowę i pracowałam przy koszeniu oraz zwózce zboża. Nawet nauczyłam się powozić końmi, ale to u mojego teścia, bo my mieliśmy tylko jedną krowę. Z książek oraz opowiadań mojej mamy wiem, jak pracowano u dziedzica, jak było na wsi za Niemca.
Pozdrawiam w piękny, ciepły, aczkolwiek wietrzny dzień.
... nie miałem tych doświadczeń, ale podpatrywałem, a reszta to kwestia wyobraźni... również gorąco pozdrawiam..
UsuńLekko się pogubiłam czy Anna była najmłodszą ze Staniszewskich, czy z Grabowskich. W jednym bowiem miejscu piszesz " O, sławne ciasto córki Staniszewskiego! Dziękuję za pamięć', a chwilę potem "A ja, panie Molenda, lubię tak jak pan jadał.
OdpowiedzUsuń- Nie może być! I panna Grabowska na takiej podłej strawie wyrosła na tak śliczną panienkę?
Zarumieniła się, ale odpowiedziała dziarsko". biorąc jednak pod uwagę całość, sympatyczna opowieść. Dziwnym trafem wczoraj myślałam o moim dziadku-dziedzicu i zastanawiałam się czy o nim napisać. Widać nie jesteś jedynym, który ma "wiejskie ciągoty". Pozdrawiam.
Dziękuję za uwagę. Poprawiłem. Rzecz jasna chodzi o Staniszewską, a mogłaby być Grabowską, gdyby los połączyłby ją z synem Grabowskiego :-) Zapewne w poprzednim życiu byłem pańszczyźnianym chłopem... pozdrawiam
UsuńPiszesz - i to dużo i ciekawie.
OdpowiedzUsuńCzy to znaczy, że wszystko dobrze z pracą?
Serdeczności pozostawiam
Nie jest tak źle z pracą, a rzeczywiście piszę dużo, bo to mój zły nałóg... jak alkoholizm, nikotynizm i temu podobne :-) pozdrawiam już z kraju
UsuńPiękne historie opowiadasz, z apetycznymi fragmentami.
OdpowiedzUsuńUważaj na siebie i wymyślaj dalej, równie ciekawie:-)
oj, zebrało się tego... zaraz kolejna dawka rozmaitości ... pozdrawiam z kraju
Usuń