A/
Na początek smutna wiadomość. Adelka miała
operację. Jest nadzieja, że wyjdzie z opresji. Musi wyjść. Przecież za dwa
tygodnie wracam.
B/
Znalazłem się we
Francji pod Metz. Z krzesełkami do sporego marketu „Cora”. Droga była spokojna.
Lubię jeździć po Bawarii spod Monachium w stronę Augsburga, Ulm i Stuttgartu.
Przejaśniło się po wieczornych i nocnych burzach, ale nie jest już tak gorąco.
W Moulins-les-Metz, gdzie miałem rozładunek (właściwie to mieli prawo mnie nie
rozładować, bo magazyny marketu uzupełniane są towarami pomiędzy 7-mą a 11-tą,
a ja wyruszyłem w trasę o jedenastej i dojechałem na miejsce o piątej po
południu, ale uprosiłem i auto mam opróżnione), przycupnąłem w najciemniejszym
zakątku strefy komercyjnej. O 22-giej przejechałem sześćset metrów do
McDonalda, aby dowiedzieć się, co się dzieje w świecie. Niestety w dalszym
ciągu u Donalda nie można „wejść” na googlowskiego bloggera, na onet zresztą
też nie. Można natomiast dostać się na facebooka i wiadomości radia RMF FM.
C/
Wydaje mi się, że
każdy z nas może przytoczyć ze wspomnień anegdotyczne sytuacje, w których
bohaterami byli nasi bliscy. Czasami przypominamy sobie jakieś powiedzonka;
innym razem jesteśmy pod wrażeniem jakichś scenek z życia kogoś z rodziny,
scenek, zdarzeń, okoliczności i sytuacji, których prawdopodobnie nigdy nie
zapomnimy. Wypada więc podzielić się nimi, zapisać, niech się utrwalą.
Moją babcię ze strony
ojca pamiętam najmniej, bo zmarła, gdy miałem lat dziewięć. Zapamiętałem to, że
nigdy nie mogłem się od niej dowiedzieć, ile ma lat. Zawsze odpowiadała, że ma
„dwie siekierki”, co oznaczało siedemdziesiąt siedem, ale to nie była prawda,
bo odeszła od nas w wieku siedemdziesięciu czterech lat.
Babcia Marianna lubiła
pić bardzo mocną herbatę, czytywała gazety, z których sumiennie wycinała
powieści w odcinkach. Rozpieszczała mnie gorącym napojem, który lubię do
dzisiaj najbardziej - jest to kakao. Pamiętam, że nie lubiłem rosołu, natomiast
przepadałem za „czerwoną zupką” czyli barszczem z buraczków. Kiedy jednak
babcia ugotowała dla całej rodziny rosół, to aby zachęcić mnie do jego
zjedzenia, dolewała do niego kilkanaście kropli soku z buraków. Fałszywy
barszcz smakował mi doskonale.
Dziadek Józef, mąż
babci Marianny utkwił mi w pamięci przez swoje „ba!”. Tym emfatycznym
wykrzyknikiem potwierdzał swoją lub czyjąś wypowiedź lub też dziadek wyrażał
nim najgłębsze zadziwienie. Nigdy też nie zapomnę pewnego niedzielnego poranka
(pisałem już kiedyś o tym w innym kontekście), kiedy na moje zapytanie,
dlaczego nie chodzi do kościoła i nie wierzy w Boga, dziadek zabierał mnie do
ogrodu (mieliśmy piękny ogród) i powiadał: - Zobacz, jak tutaj pięknie! Tu jest
mój Bóg.
Moja babcia ze strony
matki, Helena, znana była z powiedzenia, które pojawiało się zawsze wtedy, gdy
nie przyjmowała do wiadomości tłumaczenia się kogoś z nieodpowiedniego
zachowania. Mówiła wtedy np.: - Wszystko jedno, Władek, ale nie powienieneś….
Jednak prawdziwym
hitem okazywały się słowa babci Heli, którymi komentowała oglądanie przez
dziadka z pasją filmu - z reguły westernu albo kryminału. Podchodziła wtedy do
dziadka i ze sporą dawką naturalnej ironii w głosie przemawiała do niego: - I
ty w to wierzysz, Władek? Wierzysz w to, co oglądasz?
Dziadek Władek z
kolei, pasjonat gry w tysiąca, kiedy zjawiałem się w domu dziadków, radował
się, gdy chciałem z nim zagrać w „dobieranego” tysiąca, a przy tej okazji,
spoglądając na swoją żonę, powiadał: - Z nią nie gram. Ten „babus” zawsze mnie
oszukuje.
To określenie, choć
wydaje się niezbyt delikatne, oczywiście traktowane było przez babcię z
przymrużeniem oka. Często wtedy odpowiadała: - Władek, ja nie oszukiwałam. No
co miałam zrobić, kiedy szła mi karta.
Dziadek Władek kiedy
był „po kieliszku” (nigdy się nie upijał, nie widziałem go nigdy pijanego) miał
też zwyczaj wspominać swoje młodzieńcze czasy, kiedy to skutecznie odpierał
ataki sfory bandziorów uzbrojonych w długie kije, dysponując jedynie
„kijaszkiem” długości, powiedzmy, trzydziestu centymetrów.
Mój ojciec był rannym
ptaszkiem, zapalonym wędkarzem, potrafiącym od czwartej nad ranem chodzić łowić
ryby w stawach. Nie dziwota, że mama, zagorzała miłośniczka opalania, była
więcej niż niepocieszona, gdy wakacyjną porą skóra jej ciała nigdy nie osiągała
tej upragnionej przez nią, oliwkowo-brązowej barwy, jaką przynosił na sobie do
domu jej mąż.
Ojciec mój, podobnie
jak ja, Andrzej, nie był przesadnym pedantem, jeśli chodzi o dbałość o wygląd
mieszkania, ale jak nadchodziły święta, imieniny i tym podobne, cała rodzina
rzucała się do odkurzacza, ścierek, szczotek i tak dalej. Ja również uczestniczyłem
w tych sprzątaniach, a moją ulubioną czynnością było odkurzanie dywanów. Razu
pewnego ojciec mój powraca z pracy, a ja pragnąc się pochwalić tym, że
posprzątałem dwa pokoje, zaprosiłem tatę do jednego z nich, na podłodze którego
leżał ogromny dywan. Ojciec popatrzył na efekt mojej pracy, po czym stwierdził:
- Tak, odkurzałeś, ale o ten dywan to można się przewrócić!
Kiedy wyłuszczyłem, że
nie wiem o co tacie chodzi, ten wskazał na nieuczesane frędzle dywanu. -
Widzisz jak to wygląda? O te frędzle można się przewrócić.
Moja mama sławna była
z tego, że bała się łaskotek, a już pod podeszwami stóp szczególnie.
Wystarczyło z pewnej odległości wyciągnąć rękę z wiadomym zamiarem, a piszczała
tak, jakby podlegała już pieszczotom łaskotek.
Ale najzabawniejsza
sytuacja z mamą w roli głównej zdarzyła się pewnego pięknego dnia, kiedy to ojciec
przyniósł do domu złowionego „na żywca” wielkiego szczupaka. Tato, rzecz jasna,
chodził po domu dumny jak paw - mamie przypadł z kolei obowiązek wypatroszenia
żarłacza.
Podczas tej pracy
nagle słyszymy coś jakby krzyk i jednocześnie lament mamy.
- Andrzej, złowiłeś tę
rybę, a ona miała młode!
Chodziło oczywiście o
to, że patrosząc szczupaka, mama wydobyła z jego żołądka dwie niestrawione jeszcze
ryby: tę na którą „wziął” drapieżnik, i jeszcze jedną, jakąś płotkę lub
wzdręgę, wcześniej przez niego połkniętą.
Cała śmieszność tej
sytuacji polegała też na tym, że mama wyniosła przecież ze szkoły naprawdę
solidną wiedzę na temat rozmnażania się ryb (na świadectwie maturalnym miała
same piątki plus trója z matematyki), ale tym akurat wypadku, jak sądzę, kobieca
wrażliwość wzięła górę nad posiadaną wiedzę.
Oczywiście
udostępniony powyżej zbiorek sytuacji anegdotycznych to tylko ułamek wspomnień,
wspomnień, które niestety zaciera mijający czas - może dlatego warto je
zapisywać, albo, jak to się dzieje w moim wypadku, przemycać je do
.
[11.05.2018, Moulins-les-Metz,
Moselle, Lotaryngia we Francji]
To prawdziwe skarby! Jeśli pamiętasz więcej, koniecznie napisz!
OdpowiedzUsuńMój dziadek Tomasz zawsze pijał herbatę w swoim kubku o grubych ściankach i zawsze z łyżeczką w środku. Gdy próbowałam mu tę łyżeczkę wyjąć, złościł się i mówił, że bez tej łyżeczki gorzej smakuje...
Łaskotaliście mamę porządnie, mam nadzieję...
OdpowiedzUsuń