Jestem fanem Jerzego Szaniawskiego, jego sztuk, słuchowisk i opowiadań. Podoba mi się klimat opowieści jakie tworzy, prostota i zarazem głębia myśli osadzonych w utworach jako żywo przypominających przypowieści. Szczególnie lubię profesora Tutkę i towarzyszących mu w kawiarence kompanów. Nic to, że opowieści pana profesora trącą myszką – można się w nich zakochać, gdyż nie ma w nich ani jednego brzydkiego słowa, a świata przedstawionego przez autora po prostu nie można nie lubić.
Nie będę ukrywał, że moje kawiarenkowe opowieści pisałem i piszę zainspirowany właśnie „Profesorem Tutką” oraz poniekąd „Klubem Pickwicka” Dickensa. Nie żebym dorósł do pięt tych autorów, lecz inspiracja jest inspiracją. Kiedyś zauważyła ten inspiracyjny związek nieżyjąca już niestety blogerka – Maria-Dora.
O ile tylko sił mi starczy, jeśli tylko wygram z chorobą, z ogromną przyjemnością dla siebie poopowiadam razem z panem Szaniawskim i panem profesorem Tutką, a jeśli się to komu spodoba, niech zasiądzie przy herbatce lub kawie, przy ciasteczku… niech przeczyta...
Profesor Tutka wśród melomanów
Kilku miłośników muzyki rozmawiało o instrumentach. Zastanawiano się, który z powszechnie znanych instrumentów działa najsilniej, najbardziej bezpośrednio na słuchacza. Najwięcej głosów otrzymały skrzypce. «Skrzypce — powiedział ktoś — mogą mnie doprowadzić do ekstazy». Ktoś inny ujął się za wiolonczelą, jednakże w opinii górowały skrzypce. Gdy była mowa o fortepianie — owszem — przyznano mu wiele, i to, że skala duża, i wygrać można wszystko — ale właśnie tego oddziaływania, tego, co może doprowadzić niemal do ekstazy — tego fortepian dać nie może.
— A jednak... — odezwał się milczący do tej pory Profesor Tutka — a jednak… Opowiem państwu pewne moje przeżycie. Jechałem statkiem z Genui do Aleksandrii. Morze było spokojne, a na pokładzie zebrało się mnóstwo podróżnych. Między nimi był młodzieniec, jak mi sam mówił, na wpół Grek, na wpół Rumun, człowiek w zachowaniu się swoim trochę ekscentryczny, trochę, można powiedzieć, wariat, ale pianista wprost fenomenalny! Właśnie z nim rozmawiałem, gdy na pokładzie dał się zauważyć jakiś gorączkowy ruch załogi. Po chwili spokojne morze zaczęło jakby przybierać inny kolor i wezwano nas do opuszczenia pokładu, gdyż spodziewana jest — krótko mówiąc — burza. Wówczas ten na wpół Grek, na wpół Rumun, pianista wprost fenomenalny, spojrzał na mnie i powiedział:
— Chcę grać!
Zeszliśmy z nim do saloniku koncertowego i pianista zasiadł do potężnego fortepianu. Ledwie uderzył w klawisze, stało się coś nieoczekiwanego: dziób statku poszedł gwałtownie na dół, a przymocowany specjalnie do podłogi fortepian zerwał swoje więzy i odjechał na kółkach od pianisty. W ostatniej chwili chwyciłem pianistę, który z wyciągniętymi rękami pozostał na taborecie — powtarzam, w ostatniej chwili, gdyż dziób statku podniósł się nagle w górę, fortepian wracał. Oczywiście, że nie wróciłby grzecznie pod ręce pianisty, ale pędząc ku przeciwległej ścianie — zmiótłby po prostu człowieka.
Gdyby dziób statku wpadał tylko w dół lub podnosił się ku górze, fortepian jeździłby tam i z powrotem, po jednej linii — i można by obrać jakiś punkt strategiczny, aby nas nie rozpłaszczył na ścianie. Ale rozszalała burza zaczęła rzucać statkiem we wszystkie strony: skręcała go, przewracała na boki. Nie można było przewidzieć, z której strony uderzy w nas już wprost rozszalały fortepian. W pewnej chwili rzuciliśmy się do drzwi — drzwi ktoś zamknął! Grozę sytuacji powiększała ciemność, w której rozszalałe cielsko fortepianu, szczerząc klawisze i jęcząc strunami, przy każdym uderzeniu o ścianę — wstrząsało widmem śmierci. Nie myśląc zupełnie o tym, że nikt treści mego wołania nie rozumie, zacząłem krzyczeć po polsku: «Ratunku, ratunku!» Pianista to samo krzyczał raz po grecku, a raz po rumuńsku. Wreszcie zaczęliśmy krzyczeć, mało krzyczeć — darliśmy się
w języku międzynarodowym: «S.O.S.! S.O.S.!» Ktoś otworzył drzwi. W te drzwi otwarte wbiegliśmy w ostatniej chwili, bo fortepian z jakąś wściekłością, z jakąś nieprawdopodobną furią pędził za nami, aż oparł się z jękiem, łoskotem o ścianę.
Proszę państwa — mówił Profesor Tutka — nie skrzypce, nie wiolonczela — ale fortepian, właśnie fortepian zrobił na mnie najpotężniejsze wrażenie w mym życiu — tego dnia, gdy szalała burza na morzu, a ten na wpół Grek, na wpół Rumun, pianista… wprost fenomenalny! zasiadł do fortepianu i — fortepian odjechał.
[22.03.2023, Toruń]
Z twórczości Szaniawskiego przerobiłam tylko "Dwa teatry", bo była to lektura szkolna. Profesora Tutkę(grał go Gustaw Holoubek) poznałam z filmu Kondratiuka. Rodzinnie bliższy mi jest fortepian, ale blogerka Liwia, polonistka i skrzypaczka, próbuje mi pokazać piękno skrzypiec-niestety trudna ze mnie uczennica. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńOba instrumenty mają swoje zalety, o ile potrafi się na nich grać, natomiast w tym tekście lepszy był fortepian, bo "odjechał" :-)
UsuńBo fortepiany mają charaktery:) Ten okrętowy wpadł w szał z powodu braku warunków do grania.
OdpowiedzUsuńBył też taki, który z powodu depresji wylądował na bruku...
A i owszem - był to sławny fortepian Szopena produkcji Norwida :-)
UsuńI ja bardzo lubiłam prof. TUTKĘ...
OdpowiedzUsuńNie wiem czy wiesz o tym że prawie cała spuścizna po Jerzym Szaniawskim spaliła się wraz z jego domem w Zegrzynku pod Warszawa.
Stokrotka
Cos wiem o tym, a także że kobieta, z którą los złączył pod koniec życia nie była damą...
Usuń