ROZDZIAŁ 111 - GDZIEŚ PONAD TĘCZĄ
Trzeba zacząć od tego, że w
kawiarence już od połowy czerwca zaczęli pojawiać się ludzie
dotąd tu niewidziani, a wzięło to się stąd, że w pobudowanym
ośrodku wypoczynkowym, gdzie przystawali kierowcy, gdzie
przyjeżdżały kampery, gdzie dzieciarnia i starsi mogli sobie
porzucać piłką do kosza, zagrać w „siatkę” czy „w nogę”,
gdzie można było odpocząć po zwiedzaniu miasteczka, po
przejażdżce starą wąskotorową ciuchcią, po leśnych spacerach i
koncertach w domu kultury pana Korfantego, wzięło to się stąd, że
z każdym dniem przybywało przyjezdnych, którzy wybierając się do
miasta, nie omieszkali odwiedzić kawiarenki usytuowanej przy jednym
z dwóch głównych placów Różanowa. Jedni trafiali tu całkiem
przypadkowo, pragnąc ugasić pragnienie lub też nacieszyć
podniebienia lekką, słodką strawą, jak i też (czemu się
dziwili, że tak można w kawiarni) zjeść porządny obiad. Inni
przychodzili w określonym celu, dowiedziawszy się jakimś sposobem,
że będąc w Różanowie nie należy przeoczyć kawiarni, gdyż to
właśnie w niej kwitnie prawdziwe życie położonego nad Mętnicą
miasta.
Można się było zastanawiać nad
tym, czemu przyjezdni (ci pierwsi - przypadkowi) wybierali się na
posiłek do centrum miasta, skoro nieopodal ośrodka usadowili się
ze swoimi kramami: turecki sprzedawca kebabów, wietnamski „chińczyk”
i kobieta serwująca dania mięsne z grilla. Ten Turek jeszcze pod
koniec kwietnia pojawił się w kawiarence z pełnym niepokoju
pytaniem, czy przypadkiem nie zrobi Kawiarennikowi nieuczciwej
konkurencji, otwierając swój kram na kółkach, podobny do
cyrkowego wozu, tuż obok parkingu, podłączając się do
kanalizacji wodno-ściekowej, jaką turystom zafundowało miasto.
- Jakaż tam nieuczciwa konkurencja? -
odezwał się wtedy Adam. - Nasze garkuchnie (tak się właśnie
wyraził - „garkuchnie”) znajdują się w takim od siebie
oddaleniu, że o podbieraniu klientów mowy być nie może.
- Ale pan, ludzie mówią, że ten
ośrodek, co go zbudowali, to jego pomysł, pan, wyszedł z kawiarni,
myślałem, że mu zawadzę.
- Nic podobnego, przyjacielu -
skwitował Kawiarennik - ludzie muszą mieć wybór, więc im go
dajmy. Sam zaprosiłbym się kiedy na kebab, którego u nas nie
serwujemy.
Kawiarennik mówił to całkiem serio,
albowiem był tego świadom, że niejaka renoma, która towarzyszyła
kawiarence pozostanie nienaruszona, o ile tylko nie zostanie
zaprzepaszczona przez tych, którzy o reputację kawiarenki dbać
powinni, a że wszyscy bez wyjątku pracownicy zacnej jadłodajni
dokładali starań, aby tak było, tedy Adam Kawiarennik mógł spać
spokojnie, zwłaszcza że z nadejściem sezonu urlopowego jako
właściciel kawiarni zaplanował organizowanie w soboty koncertów
(także występów), którymi zachęci gości do odwiedzin tego jakże
miłego przybytku.
Nie da się ukryć, że przy tym
planowaniu Adam porozumiał się z dyrektorem domu kultury Korfantym.
Ten drugi, aby uczynić z Różanowa miasto przyjazne kulturze i
wypoczynkowi, wyznaczył na każdy piątek zabawę taneczną, a to w
głównej sali swego przybytku, to znów wychodząc z potańcówką
na plac przed dom kultury. Niedziele z kolei, w porze popołudniowej
przeznaczone były na spektakle teatralne, koncerty popularnych
zespołów, występy orkiestr - różanowskiej i zaproszonych ze
świata, tudzież pokazów filmowych, na które spraszał, przy
znacznej pomocy pana Majewskiego aktorów, reżyserów, scenarzystów
i operatorów.
W ten oto sposób trzy dni tygodnia -
od piątku po niedzielę zagospodarowano wspólnym wysiłkiem na
kulturę, co nie mogło ujść uwadze nie tylko obywatelom
miasteczka, lecz również przyjezdnym.
Inauguracja „sobót” w kawiarence
zapowiadała się okazale. Na mieście dały znać o sobie plakaty,
informujące nie tylko o pierwszym występie, ale również o tym, co
do kawiarenki wniesie lipiec.
Dla stałych bywalców kawiarenki nie
było zaskoczeniem to, że na pierwszy ogień poszła Kasia z
zespołem. Panna Kasia wypełniając egzaminowy obowiązek maturalny
(choć wyników jeszcze nie poznała, to z egzaminów była
zadowolona) z odrzuconym z serca kamieniem, poczuła nadspodziewany
przypływ energii twórczej, a jej radosny optymizm był o tyle
uzasadniony, że czuła na własnej skórze talentu przychylność i
wsparcie ludzi, dla których śpiewała. Odczuwała ogromną
wdzięczność dla starszego wiekiem lecz młodego duszą doktora
Koteńki oraz pana Majewskiego, który zajął się piosenkarką na
poważnie i przedsięwziął wobec niej stosowne plany na przyszłość.
Dla Kasi ważne było również i to,
że jej impresario planował przyszłość nie tylko jej, ale i
zespołu, którego była solistką od samego początku i aby
utwierdzić pana Majewskiego, że uczynił dobrze nie rozłączając
jej od muzycznych przyjaciół, postanowiła zrobić niespodziankę
swemu mecenasowi, niespodziankę w pełnym tego słowa znaczeniu -
nikt bowiem, prócz pana doktora Koteńki (temu zawierzyła całą
swoją artystyczną duszę i nie tylko) nie wiedział, co znajdzie się
w repertuarze inauguracyjnego koncertu.
Obie sale kawiarni zapełniły się
tłumem ciekawych występu gości. Wspomniany pan doktor Koteńko
wraz żoną, panią Zofią, zajęli oczywiście miejsce szczególne,
tuż przed wykonawczynią, ale większość przyjaciół z panem
radca, burmistrzem panami: Szydełko, Bekiem, Pokorskim, ze Starym Pisarzem, z leśniczym Gajowniczkiem, z jego żoną i towarzyszącym
swoim mężom zonami zasiadło przy stolikach; z nimi obywatele
świata, nieznani, niewidziani wcześniej, a chętni zobaczenia
pierwszej, jakże młodej damy różanowskiej pieśni i muzyki.
Tym właśnie nowicjuszom pan
Majewski, jako opiekun artystyczny panny Kasi i jej zespołu winien
był kilka słów wstępu, w których przedstawił artystów,
przysięgając, że nowi słuchacze (starych nie trzeba przekonywać)
za chwilę będą mieli do czynienia z występem niezwykle jasno
wschodzącej gwiazdy - piosenkarki i poetki (poetki, bo panna Kasia
pisała teksty do własnych kompozycji zespołu), której towarzyszyć
będzie jeden z najambitniejszych zespołów grających na pograniczu
dżezu, bluesa i muzyki popularnej.
Publiczność powoli zamieniła się w
słuch, kiedy panna Kasia zaśpiewała czystym, melodyjnym, nieco
zmatowiałym głosem:
„Somewhere over the rainbow, way up
high
And the dreams that you dreamed of,
once in a lullaby
Oh, somewhere over the rainbow, blue
birds fly
And the dreams that you dreamed of,
dreams really do come true…”
Kapela grała niby szeptem, nie
pozwalając na to, aby głos piosenkarki niknął w oparach myśli
słuchającej jej widowni, publiczność kamieniała z zachwytu, pan
Majewski okazał ciepłe zadowolenie, a pan doktor Koteńko aż
przymykał oczy, myśląc zapewne o tym, że sam towarzyszy Kasi
akompaniując jej na pianinie.
A po oklaskach, ciepłych szalenie i
zasłużonych nadeszła pora na niespodziankę. Nagle do młodej damy
zbliżył się jeden z muzyków i zapoczątkował taką oto muzyczną
historię:
„Well I see trees of green and red
roses too
I watch them bloom for me and you
And I think to myself
What a wonderful world
Well I see skies of blue, and I see
clouds of white
And the brightness of day
I like the dark
And I think to myself
What a wonderful world…”
I nie był to sparodiowany głos
Armstronga, lecz jego własny, mniej chrypliwy, stonowany, lecz z
jakim uczuciem zaśpiewał….
A panna Kasia kończyła:
„The colours of the rainbow,
So pretty in the sky.
Are also on the faces,
Of people going by.
I see friends shaking hands,
Sayin': "How do you do?"
They're really sayin'
"I love you".
I hear babies cryin',
I watch them grow.
They'll learn much more,
Than I'll ever know.
And I think to myself,
What a wonderful world!
Ponowne oklaski. Pan Majewski szczerze
zdziwiony i wzruszony. Pani Zofia unosi się ze swego krzesła. Stary Pisarz krztusi się mleczną kawą. Mecenas Szydełko chyba
najgłośniej bije brawo. W oczach żony Kawiarennika, Marii
pojawiają się kropelki łez.
Nie dość na tym.
Tym razem przy Kasi dwóch muzyków.
Nowa, jakże odmienna i pełna energii pieśń:
„Hit the road Jack and don't you
come back
No more, no more, no more, no more
Hit the road Jack and don't you come
back no more
What you say?
Hit the road Jack and don't you come
back
No more, no more, no more, no more
Hit the road Jack and don't you come
back no more.
No more, no more, no more, no more
No more, no more, no more, no more …”
Poruszenie na sali. Ten stary standard
robi wrażenie na wszystkich. Z różnych stron padają okrzyki, a
nawet gwizdy serdeczne. Klaszcząca publiczność powstaje z miejsc.
Powstały naprędce chórek musi bisować.
Pora na przerwę. Wykonawcy? Kilka
łyków chłodnego napoju, po czym krótki, instrumentalny jam
session. Kasia podchodzi do pana doktora, o czymś rozmawiają. Pan
Majewski kręci z podziwem głową, podobnie jego żona. Korzystając
z chwili wolnej od piosenek, kelnerki wypełniają zamówienia na
sali. Nareszcie muzyka przybiera ton romantycznej ballady z
przymrużeniem oka.
„Jeśli ci się już znudziła,
przeprowadź się do mnie
na dzień, na noce dwie.
Widzisz, naczyń nie pomyłam.
Jesteś w końcu przyjacielem.
Przydasz mi się na coś.
Nie dąsaj się, nie złość.
W przedpokoju ci pościelę,
Przypilnujesz mojego snu,
Póki nie kupię psa.
Wieczorem wrzucisz drwa
do kominka, nie stój tak, mów!
Tak, zapomnisz o niej przy mnie
w końcu pojmiesz swój błąd
a jeśli nie - idź stąd,
bo może to się skończyć źle”
Tak śpiewała Kasia. I przez kilka
jeszcze pozostałych zwrotek zmieniła się w femme fatal, a może w
dziewczynę bezskutecznie walczącą o odrobinę szczęścia w życiu,
o kogoś, kto kiedyś od niej odszedł i któremu daje kolejną, może
ostatnią już szansę? Tak, to była piosenka romantycznej, acz nie
ckliwej jej duszy. Śpiewała ją, zerkając na doktora Koteńkę -
tego, który jako pierwszy odkrył w niej talent, bo pan doktor na
wszystkim, co z muzyką ma cokolwiek wspólnego, znał się w
Różanowie najbardziej.
Koncert trwał jeszcze z przerwami
niemal godzinę. Pan Majewski zacierał ręce. Nowi goście
kawiarenki nie pożałowali ani minuty sobotnio-niedzielnego czasu,
jaki tu spędzili, a wracając do swych kamperów, do namiotów, z
których wnętrza wyparował już czerwcowy upał, nucili po drodze
zasłyszane melodie.
[pomysł - 24/25.06.2018, Saint-Priest, Rhone,
we Francji]
[22.06.2024, Toruń]