CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

08 kwietnia 2016

NIE NAWRÓCĘ SIĘ

Jak tak dalej pójdzie, to nie nawrócę się nigdy.
To nieistotne, czy się nawrócę, czy nie, albo też - czy jestem nawrócony. Religia jest kwestią wiary i własnego sumienia; więcej - jest sprawą jak najbardziej osobistą, przynajmniej dla mnie, choć wiem, że są tacy, którym to nie wystarcza. Oni muszą w grupie, w stadzie (bez urazy). Ja tam nie mam nic do tłumu, poza tym, że nie lubię w nim przebywać, a w każdym bądź razie staram się go unikać.
Mówi się też, że każdy, a więc również ateista, ma swego Boga w sercu. Ma Go na własność, albo jest Jego własnością - to kwestia dogadania się pomiędzy nimi.
Pozostaje jeszcze sprawa nazewnictwa. Jaki Bóg? A może również… czy Ten, z którym wdaję się w pogawędkę, którego się radzę, czasami o coś proszę, albo przepraszam… czy to jest Bóg?
Mniejsza o to. Ale czy mniejsza? Do dyskusji.
Wracając do początkowego stwierdzenia, podkreślić muszę z całą mocą, że jeżeli, załóżmy, miałbym się nawrócić, to w naszym katolickim kraju raczej spodziewałbym się odwrócenia.
Teoretyzujmy dalej. 
Jeśli ktoś mówi do ciebie:
- Nie ma na świecie tak smacznego tortu, jakim ja pożywiam się każdego dnia - i podaje ci kawałek do skonsumowania; ty zanurzasz w nim łyżeczkę, bierzesz do ust i… z przerażeniem twoje kubki smakowe stwierdzają w przygotowanej dla ciebie porcji mielony pieprz, sól, ocet i całkiem sporą dawkę dziegciu…
A spróbuj tylko powiedzieć, że ci nie smakuje!
Tak, tak… i tort, i religia są dla ludzi, ale obu tych bytów pieprzyć się nie powinno.
A się pieprzy.
Człowiek jest egoistą… no, może nie w całej swojej egzystencjalnej rozciągłości, ale przyznajmy, że każdy z nas chciałby i zjeść ,i napić się porządnie, i wyspać, i zarobić, aby poza pierwszego starczyło, i przyjaźni zażyć, i miłości i w ogóle…
Obawiam się jednak, że nie pokocham rabusia za to, że w ciemnej ulicy zaprawił moją czaszkę gazrurką.
Niech podniesie rękę do góry ten, kto lubi nakazy i zakazy, nie będące w bezpośrednim związku z zagrożeniem jego zdrowia i życia. Ja tam nie podniosę, co oczywiście nie oznacza, że stawiam się ponad prawo, obyczaje i własne sumienie, nie mniej uważam, że wolałbym być przekonany do tego, co robię, a czego robić nie powinienem.
I jeszcze jedno. Człowiek, jak to się utarło mówić, posiada własną wolę i lepiej by było, gdyby dysponował nią rozsądnie i osobiście, aniżeli ów skarb wyboru, jaki posiada, był mu przez kogoś odbierany… dodajmy - odbierany dla jego dobra (sic!).
Katoliccy hierarchowie dokładają wszelkich starań, nie szczędzą wysiłku, aby dla naszego dobra, odebrać nam ten skarb, narzucają nam przy tym wizję świata, w którym uczestniczą jedynie jako obserwatorzy.
Piję, rzecz jasna, do „żyć” poczętych, do tego „wychowania w duchu”, do seksualności przeradzającej się w zaglądanie do małżeńskiego (i nie tylko) łoża.
Wypowiadają się z troską o praw boskich przestrzeganie, o zachowanie ludzkiego rodzaju, o moralność, której strzegą jak arki.
I kto to mówi? 
Ci, którzy sami wybrali drogę bez konieczności „poczynania” nowego życia, nie biorąc przypisanego maluczkim udziału w wychowaniu dzieci, nie przyczyniając się do zachowania gatunku ludzkiego (przynajmniej w teorii).
Trywializując to wcale nie błahe zagadnienie, równie dobrze panowie hierarchowie mogliby uczyć Messiego jak się strzela bramki, bo oni „w tym temacie” mają największe doświadczenie.
Pójdźmy bezczelnie dwa kroki dalej.
Skoro życie człowieka jest naprawdę tak bezcenne, czemu przypisać obecność księży w armii? Wszakże wojsko służy zabijaniu, a życie ludzkie czy napastnika, czy ofiary, jest równie ważne. Ba… a bywały czasy, że stan duchowny nie tylko broń, nie tylko wojska poświęcał, lecz również czynnie zajmował się uśmiercaniem.
Jako były, na szczęście, pedagog, wiem, że całkiem niezłym sposobem na osiągnięcie pozytywnych zmian w wychowaniu młodego człowieka jest, kolokwialnie mówiąc, „świecenie” własnym przykładem. Dlatego też, panie biskupie M., co tak gorliwie gardłujesz za ludzkim żywotem, oświeć mnie i posiądź najmilszą sercu kobietę, spłódź  z nią dziecko, wychowaj je po ojcowsku, a jak podczas twojej nieobecności zły człowiek żonę ci zgwałci, obiwszy ją pierwej, bo się niesłusznie broniła przed poczęciem, uciesz się z nowego potomka i wytłumacz swojej połowicy, że nic takiego się nie stało, a może i stało się jak najlepiej, bo przecież w naturze zwierzęta się parzą, więc czemu nie ludzie? A gwałt? Mniejsza o gwałt. Jeszcze mniejsza o kobietę.
O, nie! Nie zamierzam odmawiać prawa duchowieństwu do wypowiadania się w żadnej ze spraw, które dotyczą człowieka i jego losu. Wydaje mi się jednak, że co niektórzy księża i biskupi powinni wypowiadać się z odrobiną miłości do człowieka, bo to, co najgłośniej z ich ust wypływa, to jest to raczej język nienawiści, zwłaszcza do kobiet, którym w zawoalowanej formie wyznacza się rolę maszyny - reproduktorki dzieci. 
Zakończę przekornie trochę zaskakującą, choć pewnie nie wszystkich, puentą. 
Teza jest taka: Chcemy, aby z bardzo wielu względów, także ekonomicznych - mam na myśli pomyślność gospodarczą kraju, rodziło się więcej dzieci.
Argument sprzyjający 1.: Polacy są w przeważającej mierze katolickim narodem, obok Irlandczyków i Włochów nasz katolicyzm nie zaginął, więcej - tu i ówdzie się odradza. Polacy słuchają się hierarchów Kościoła i w mniejszym lub większym stopniu zgadzają się, że ich rola w życiu społecznym jest ważna i nie do przecenienia (niektórzy mówią, że za mała).
Argument sprzyjający 2.: Mamy prezydenta katolika i rząd, który wprawdzie wykazuje się znajomością pewnych lewicowych haseł, jest jednak rządem konserwatywnym i ściśle korespondującym z polskim katolicyzmem, zaś program 500+ - sztandarowe dzieło PIS-u ma być jedną z głównych recept na to, aby Polacy zechcieli poczynać dzieci częściej niż do tej pory.
Podstawowa sprzeczność: Jak to się dzieje, że w czasach PRL-u, kiedy to Kościół katolicki cierpiał katusze, a bezbożne rządy wspierały aborcję, rodziło się więcej dzieci niż obecnie, o czym powiadają wszystkie statystyki? Dlaczego ludzie w PRL-u, jedząc musztardę zapijaną octem, sycąc się zwietrzałym zapachem wędlin, spożywając mikroskopijne dawki kartkowych specjałów, ulegali tak stadnie ewangelii i mnożyli się zapamiętale, ubolewali przecież na tym, że nie posiadają wolności, że ten zacofany gospodarczo kraj nie należy do Unii Europejskiej, że naszych granic nie bronią wypróbowani sojusznicy NATO, że nie było Solidarności, Wałęsy i Kaczyńskiego, że brygady ZOMO broniły ludziom wejścia do kościołów, że obiekty sakralne niszczały i nie zbudowano po roku 1945 ani jednego kościoła, że po ulicach nawet największych miast szwendały się watahy wilków, polarnych niedźwiedzi i komunistów, że ludzie płakali po nocach, że wszystko było złe albo w ogóle niczego nie było…. czemu, powtarzam, rodziły się dzieci, skoro nie było wtedy mowy o szlachetnym programie 500+ ?
No bo… 
było coś takiego dziwnego i niezrozumiałego jak stabilizacja, przewidywalność, możliwość zatrudnienia i nawet te niewysokie zarobki, które potrafiły wystarczyć… i jakoś mniej było w tym wszystkim zawiści, mniej zagarniania do siebie, mniej skakania sobie do oczu, choć przecież idealnie nie było, lecz ludzie,  czasami lubią mniej mieć w ręku niż więcej, ale na dachu albo za granicą.

A może PRL był po prostu bardziej, niż ma to miejsce obecnie, katolickim krajem???

[05.04.2016, Brema w Niemczech]

2 komentarze:

  1. Dziękuję za rozważne i mądre przemyślenia. Najbardziej przeraża ten język sterowania i język nienawiści, czyli karania za podejmowane decyzje. Szkoda, że Boya nie ma, brałby w obronę panie i pisał o współczesnym piekle kobiet.
    Przyklasnąć należy spostrzegawczości, a i sens wpisu oczywisty. Brawo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no... czasami palnę sobie taki wpis, choc w miare pisania wściekam sie na siebie, że z tych mniej lub bardziej niemądrych przemyśleń nic lepszego nie wyniknie... a szkoda :-(

      Usuń