ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

16 grudnia 2017

TRANSPODRÓŻ (38) W PODRÓŻY CZAS SIĘ DŁUŻY

Po długim, mokrym i wietrznym weekendzie otrzymałem polecenie przejazdu do Eindhout, niedaleko Antwerpii w Belgii, skąd miałem wziąć towar do Coventry w Anglii.
Kiedyś pisałem, że nie darzę Belgii sympatią, a chyby jedynym atutem tego kraju są ładne dziewczyny, no i czyste miasteczka i wioski. Belgia jest dziwnym krajem, a przymiotnik „dziwny” nie oddaje w żadnym stopniu idiotyzmów, na jakie można tu natrafić. Weźmy ten poniedziałek. We Francji rankiem znów zaczęło lać jak z cebra - wyjechałem w deszczu. Tuż na granicą belgijsko-francuską deszcz zamienił się w śnieżycę. Należy przyjąć, że opady w obu krajach zaczęły się około siódmej rano. Gdy jechałem, było już sporo po dziesiątej. Nieodgarnięty w porę śnieg zamienił się na belgijskich autostradach w lód, samochody z trudem podjeżdżały pod nawet niewysokie wzniesienia. Nic też dziwnego, że po drodze doszło do kilku kolizji i poważnego wypadku (w przeciwnym kierunku jazdy). Tir wyładowany po brzegi ziemniakami (mój Boże, dziesięć lat jedzenia, tak jak dla mnie) zmiażdżył pół osobówki, przewrócił się na bok, kabina kierowcy wgryzła się w skarpę przy autostradzie. Ziemniaki oczywiście rozsypały się po wszystkich trzech pasach drogi. W moim kierunku jazdy jechało się dosłownie po grudzie, wolno i z duszą na ramieniu. Opóźnienie w połowie trasy do Antwerpii przekraczało półtorej godziny. Oby ominąć to spowolnienie posłuchałem nawigacji, która poprowadziła mnie po mniej uczęszczanych drogach. Na nich tylko i wyłącznie lód. Żadnej piaskarki, żadnego pługu. Jakoś dojechałem. W całkiem sporej, międzynarodowej firmie „Kuehn and Nagel” przed magazynami ośnieżone lodowisko. Jak się okazało firma posiada całkiem sympatyczny, mały, traktorowy pług, ma też piaskarkę, a w magazynie widziałem przynajmniej 50 worków z solą drogową. Cóż z tego, gdy odśnieżanie powierzchni drogowych zakładu zaczęło się o godzinie piętnastej, a i to pewnie z tego powodu, że bułgarski tirowiec zablokował drogę wjazdową do firmy.
Po załadunku obieram kurs na Calais. Niespodzianki nie było. Aż do Brugii potężne korki. Wyliczyłem, że sto kilometrów jechałem w korku, tracą niemal trzy godziny czasu, a wszystko przez to, że po niedzieli, przychodząc do pracy, belgijscy drogowcy zbyt długo pili kawę. Rzecz ciekawa, że temperatura w Belgii oscylowała przez cały dzień w pobliżu zera, a więc sypnięcie w porę garstki soli na drogi diametralnie poprawiłoby sytuację. Pomyślałem sobie, że gdyby Belgów spotkała ta polska zima stulecia z przełomu 1978 i 1979 roku ten naród wciśnięty pomiędzy Francję, Holandię i Luksemburg wyginąłby momentalnie jak dinozaury.
O belgijskich (zawodowych) kierowcach powiem tyle, że jest wielce prawdopodobne, iż rekrutacja do tego odbywa się na zasadzie negatywnej selekcji. Wprawdzie każda nacja posiada kierowców oszołomów, ale w takim nadmiarze, jak to ma miejsce w przypadku Belgów, trudno szukać gdzie indziej.
Jako się rzekło zimowa pogoda plus opieszałość belgijskich  drogowców miały istotny wpływ na moją trasę, a jak się miało okazać później, nie tylko na tę, lecz również kolejne.
W normalnych warunkach powinienem był przywieźć do Coventry belgijski towar pomiędzy pierwszą a drugą w nocy. Miałbym wówczas trochę czasu na dojazd pod kolejny załadunek w Northants (byłem tam wcześniej, ładując się do Vigo w Hiszpanii), gdy tymczasem przybyłem do Coventry po siódmej, rozładowałam się, a do Northants podjechałem na dziewiątą i poza śniadaniem jakie zjadłem, została mi cała jedna godzina snu.
No i ruszyłem w kolejną trasę, tym razem w okolice Jeziora Bodeńskiego do niemieckiego Markdorffu. Jak można było oczekiwać, im dłużej jechałem, tym narastało zmęczenie. Osłodą były zimowe angielskie krajobrazy. Na północny zachód od Londynu śnieg, niedużo go, ale pięknie przymrożony, marzyłoby się o takim w święta. Wyżowa pogoda okrasiła niebo słoneczkiem. Pewnie gdzieś nad północnym Atlantykiem rozsiał się wyż, ściągający masy mroźnego powietrza, acz nie na tyle, aby zaskoczyć Polaka przyzwyczajonego czasami nawet do syberyjskich mrozów. Ale w nocy w paru miejscach temperatura sięgnęła minus dziesięciu stopni, co jak na Anglię, może wstrzymać dech z powodu zimna.
Wróćmy jednak do trasy, która szła mi jak po grudzie. Już w Niemczech przystawałem parę razy, aby zaliczyć piętnasto-dwudziestominutowe drzemki, które prawdziwego odpoczynku nie zastąpią.
Tymczasem dostałem już wiadomość o kolejnym kursie: Iggingen (w górzystym rejonie Stuttgartu) do McLarena pod Oxfordem. Z Iggingen wyjechałem opóźniony, a jeszcze do tego w tych całkiem niewysokich (do 800 m.) górach rozszalała się śnieżyca i znów przyszło mi jechać i wolniej, i dłużej. Kolejne króciutkie mikroprzystanki z Niemczech, czy dłuższy, prawie trzykwadransowy w Belgii, nie wpłynęły znacząco na złagodzenie zmęczenia jazdą.
Podjechałem w końcu pod Calais, a właściwie pod „kolejkę” do przeprawy tunelem.
W tym miejscu pewna uwaga. Firma McLaren wymaga przekraczania Kanału La Manche tunelem (sama podróż 54-kilometrowej podmorskiej podróży zajmuje około 35 minut), ale jest droższa nie przeprawa promowa. W ostatnich dniach były pewne problemy z promami P&O, którymi zwykle podróżuję jadąc na Wyspy i z powrotem na Kontynent. Powód jest taki, że jeden z promów przy cumowaniu do portu, uczynił to niezbyt starannie i z lekka się uszkodził; drugi zaś odbywa przegląd techniczny, stąd właśnie opóźnienia. Doszło do tego, że w czasie mojej ostatniej trasy Anglia - Niemcy płynąłem konkurencyjnym (z darmowym posiłkiem) promem DFDS. Ponieważ wieść o kłopotach promów P&O rozniosła się błyskawicznie, przewoźnicy rzucili swoje auta na przeprawę tunelem i w związku z tym i na tunelu powstały ogromne korki. Dość powiedzieć, że cała przeprawa pod Kanałem do Anglii zajęła mi osiem i pół godziny, co jest, jak się wdaje, rekordem trudnym do pobicia. W takich warunkach oczywiście o wypoczynek trudno, a sen jest wykluczony, bo trzeba cały czas poruszać się w żółwim tempie, dostosowując się do rytmu pokonywania trasy przez auta „przyłapane” w korku.
Opuszczając Folkestown miałem, na szczęście jedynie 220 kilometrów do celu i ten odcinek przejechałem już szybko, choć oczywiście w McLarenie byłem i tak spóźniony - usprawiedliwiony.
Na domiar złego, po rozładunku i przejeździe na pierwszy lepszy parking przy szosie, zorientowałem się, że złapałem „kapcia” w prawej tylnej oponie.
Nic z tego, nie wymieniam koła nocą, zaczekam z tym do rana.
I w ten oto sposób, jak obliczyłem, ostatnie trzy podróże, zajęły mi 84 godziny, z czego 4 przeznaczyłem na sen. Jest się czym pochwalić!

[12.12. i 16. 12. 2017, Dover, Kent w Anglii]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz