Było to jeszcze w czasie zanim przyjechał mierniczy z dwoma pomocnikami. Przed wieczorem przyszła do nas Greta, oświadczając, że niebawem ci z Werwolfu przyjdą do nas; u nich już byli, zabrali część kur, masło i chleb, który Johann wypiekał. Przybysze pogratulowali Heintzom (tak nazywali się Greta i Johann) tego, że ostali się na gospodarstwie, bo to jak kolejna wojna się zacznie, to trzeba Niemcom pilnować swych ziem. Greta przestrzegła nas przed nimi; sądziła, że czeka nas wielkie niebezpieczeństwo – banda mogła nas wykończyć w każdej chwili. I stało się tak, że pod osłoną nocy przeszliśmy się do Heintzów, zabierając z sobą nawet krowę, a część żywności ukryliśmy w oborze i na strychu. Do dzisiaj zastanawiam się, dlaczego Greta i Johann postąpili w ten sposób i uratowali w ten sposób nasze życie, bo kolejnej nocy zginęło kilka osób z innych domostw w naszej wsi. Dopiero kiedy nadjechało wojsko, wykończono tę bandę z Werwolfu, choć strach przed Niemcami nie zginął jak ręką odjął.
Porządni byli ci Heintzowie, pracowici, skromni, pomocni, choć trzymali się na uboczu, nie byli zaangażowani w nową rzeczywistość i nie chwalili się, zwłaszcza Greta, że polski język rozumie. Zdarzyło się raz, że jacyś nowo przybyli zarzucili kobiecie, że po polsku rozmawia, a synów na hitlerowców wychowała i Bóg zesłał na nich sprawiedliwą karę, bo obaj synowie nie doczekali końca wojny. Po tym zdarzeniu Heintzowie jeszcze bardziej unikali ludzi, aż nadszedł rok 46-ty czy może siódmy kiedy to miano Niemców przesiedlać. Heintzowie nie chcieli nigdzie wyjeżdżać, bo i nie mieli dokąd – cała niewielka rodzina żyła na Mazurach. Myślę, że nawet znajomość polskiego języka niewiele by tu pomogła. Ale od czego jest mój ojciec. To on poszedł do pełnomocnika i wyjawił jak to Heintzowie wzięli nas do siebie, gdy grasował Werwolf, a że ojciec miał, jak to mówią niewyparzoną gębę i zawsze potrafił walczyć o swoje, to po takiej supozycji nie było już problemu z małżeństwem Heintzów – pozwolono im zostać, a nawet jakiś historyk czy socjolog zaczął do nich przyjeżdżać, pragnąc się dowiedzieć czegoś więcej o rodowodzie tych ludzi.
Nie przedstawiłam się jeszcze – mam na imię Jadwiga i w 1946 roku miałam lat 18, a ojciec Mateusz w tym czasie miał lat 39, mama Alina była o rok młodsza od ojca. W tym samym roku zaczęłam kończyć szkołę podstawową, co zajęło mi dwa lata, a później poszłam do zawodówki rolniczej. Jak raz w 1947 roku czekały mnie dwa ważne zdarzenia. Pierwsze to właśnie ten konkurs na wspomnienia, do którego przystąpiłam, a drugi to, że spotkałam Wiesia, mojego przyszłego męża. Wiesio walczył pod Sosabowskim w Belgii i Holandii i właśnie w czterdziestym siódmym powrócił do kraju. Jego życiową pasją był las i nic też dziwnego, że spodobał mu się ten nasz, nad jeziorem. Został gajowym w leśnictwie – leśniczówka, skąd wychodził na codzienne obchody znajdowała się w prostej linii dwa kilomey od naszego domu. Wiesio początkowo mieszkał w leśniczówce, aż tu razu pewnego leśniczy zarządził jakąś potańcówkę, na która zaproszono moją matkę, ojca i mnie; leśniczy tłumaczył, że nie wyobraża sobie, aby na zabawie mogło zabraknąć najbliższych sąsiadów. Pamiętam, że był piękny, pogodny maj. Na powietrzu rozstawiono stoły, leśni skonstruowali zawczasu drewniany podest. Nie wiadomo skąd wzięto orkiestrę, tańczyliśmy zawzięcie, a po tańcach jedliśmy pieczyste z dzika, grochówkę i bigos. Tam właśnie poznałam swojego przyszłego męża. Wydał mi się nazbyt delikatny na żołnierza i gajowego, miał nienaganne maniery, których ponoć nauczył się w obozach wojskowych w Szkocji. Serce zabiło mi tak mocno, że moi rodzice nawet nie próbowali mnie od niego odciągnąć, a i pan leśniczy ucieszył się, bo zwolniło się jedno łóżko w leśniczówce, bo Wiesio zamieszkał u nas, zaraz po ślubie, a ślub odbył się w trzy miesiące po naszym poznaniu się.
Zostało mi jeszcze czytania, ale znów zległem jak po wielkim wysiłku, a i powietrze, miejscowy klimat tak mnie odurzył, że niewiele myśląc zasnąłem. Nie miałem zamiaru zajmować się swoim rękopisem, czy też przepisywać na maszynie ostatni rozdział – bardziej myślałem o fragmentach pamiętnika, który czytałem i zaciekawiło mnie to, czy istnieje jeszcze dom autorki pamiętnika. Upłynęło prawie 40 lat odkąd gajowy poślubił panią Jadwigę. Mogła ona mieć teraz około sześćdziesiątki, więc miałem nadzieję, że jeszcze żyje, ona i jej mąż. Bardzo chciałem odnaleźć jej dom (rodzice Jadwigi pewnie już pomarli), jak i też poznać dalsze losy Heintzów, no i pragnąłem zobaczyć tę leśniczówkę, w której oboje młodzi wtedy ludzie spotkali się i pokochali.
Wstałem przed ósmą i po pół godzinie zszedłem na śniadanie do jadalni. Tam dowiedziałem się, że pozostali goście Irysa zjedli je o ósmej (praca) i pozostał jedynie pan kolejarz, który był zmiennikiem maszynisty na jednej z tras pasażerskich. Feliks Obiała nazywał się i był samotnym wdowcem od dziesięciu lat. W hotelu Irys miał swój dwuosobowy pokój na stałe, można powiedzieć, że był jednym z domowników. Miał się zamienić wczesnym wieczorem, kiedy przyjeżdżał pociąg z Olsztyna czy Gdyni i tedy zmiennik odpoczywał w pokoju Feliksa, stąd potrzebne były dwa łóżka.
Po śniadaniu wróciłem do pokoju uporządkować swoje rzeczy i miałem zamiar jeszcze przed obiadem odwiedzić wioskę, dom Jadwigi i leśniczówkę, kiedy nagle zapukała do moich drzwi pracownica – kelnerka, informując mnie, że kto, niejaki Włodzimierz Wielemborek chce się ze mną zobaczyć i czeka na mnie w holu. Nazwisko tego człowieka nie mówiło mi nic, natomiast imię skojarzyłem z tym mężczyzną, który dnia poprzedniego doprowadził mnie z samej stacji do hotelu. Zbiegłem więc na dół, podaliśmy sobie ręce, choć przypomniałem sobie, że to ja miałem go szukać, a nie on mnie.
- Wie pan, jak dojść do wioski nad jeziorem i do leśniczówki? - zapytałem.
- A jakże, znam tu każde miejsce – odparł i natychmiast dodał: - Chodźmy!
[24.07.2025, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz