Gabriel José de la Concordia García Márquez (ur. 6 marca 1927 w Aracataca [Kolumbia], zm. 17 kwietnia 2014 w Meksyku) – kolumbijski powieściopisarz, dziennikarz i działacz społeczny, jeden z najwybitniejszych twórców tzw. realizmu magicznego, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury (1982) za „powieści i opowiadania, w których fantazja i realizm łączą się w złożony świat poezji, odzwierciedlającej życie i konflikty całego kontynentu”.
… I DZIELĘ SIĘ.
Tym razem będzie to wstęp autorstwa Marqueza. Czyż nie jest to najlepszą zachętą do przeczytania tej książki?
26 października 1949 roku nie nalegał do dni obfitujących w sensacje. Mistrz Clemente Manuel Zabala, szef redakcji dziennika, w którym stawiałem pierwsze reporterskie kroki, zakończył poranne kolegium dwiema lub trzema rutynowymi uwagami. Nikomu nie powierzył żadnego specjalnego zadania. Parę minut później dowiedział się przez telefon, że właśnie opróżniano krypty dawnego klasztoru Świętej Klary i, bez większych złudzeń, zlecił mi: „Przejdź się tam, może coś ci wpadnie do głowy”.
Niegdysiejszy klasztor klarysek, sto lat temu przemieniony w szpital, teraz został wystawiony na sprzedaż, by w jego miejscu mógł powstać pięciogwiazdkowy hotel. Murszejący dach odsłonił przepiękną, choć zrujnowaną kaplicę klasztorną. W kryptach nadal spoczywały spokojnie trzy pokolenia biskupów, przeorysz i innych znakomitości. Nisze należało przede wszystkim opróżnić, przekazać prochy tym, którzy tego zażądają, resztę zaś szczątków złożyć do wspólnego grobu.
Zaskoczył mnie prymitywizm, z jakim się do tego zabrano. Robotnicy rozkopywali groby oskardami i gracami, wyciągali zbutwiałe i rozpadające się przy pierwszym dotknięciu trumny i oddzielali kości od grubej warstwy kurzu, strzępów odzieży i resztek włosów. Im szacowniejszy nieboszczyk, tym żmudniejsze było to zadanie, bo trzeba było dokładnie rozgrzebywać szczątki ciał i przesiewać prochy przez sito, by odzyskać szlachetne kamienie i resztki złotych kosztowności.
Szef robót spisywał w szkolnym zeszycie dane z nagrobków, składał kości w osobne kupki i na każdej z nich kładł karteczkę z nazwiskiem, by się nie pomieszały. Pierwszą więc rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, gdy wkroczyłem na teren klasztoru, był długi rząd kopczyków ułożonych z kości, rozgrzanych przez bezlitosne słońce października wdzierające się przez dziurawy dach, i pozbawionych jakichkolwiek oznak tożsamości poza imieniem i nazwiskiem spisanymi ołówkiem na kartce papieru. I mimo że od tamtego dnia upłynęło niemal pół wieku, wciąż jeszcze czuję osłupienie, w jakie wprawiło mnie owo okropne świadectwo niszczącego upływu czasu.
Znajdowali się tam, pośród wielu innych: jeden z wicekrólów Peru i jego sekretna kochanka; don Toribio de Cáceres y Virtudes, biskup tutejszej diecezji; kolejne przeorysze klasztoru, wśród nich matka Josefa Miranda oraz bakałarz sztuk don Cristobál de Eraso, który pół swego życia poświęcił tworzeniu kasetonów. Na jednej z zamkniętych nisz widniała tablica nagrobna drugiego markiza de Casalduero, don Ygnacia de Alfaro y Dueñas, ale po jej otwarciu stwierdzono nie tylko, że jest pusta, ale i to, że nigdy nie była wykorzystana. Za to
szczątki markizy, doñi Olalli de Mendoza, złożone były pod osobnym nagrobkiem, w sąsiedniej niszy. Szef robót przyjął to bez większego zdziwienia: wybudowanie sobie grobowca przez kreolskiego szlachcica i pogrzebanie go w innym miejscu było czymś zupełnie normalnym.
W trzeciej niszy głównego ołtarza, od strony Ewangelii — tam kryła się sensacja. Płyta nagrobna rozpadła się już po pierwszym uderzeniu oskarda i z niszy spłynęła kaskada żywych, intensywnie miedzianych włosów. Z pomocą robotników szef robót chciał wydobyć resztę włosów, ale im mocniej za nie ciągnęli, tym więcej ich przybywało, aż pojawiły się ostatnie pasma, ciągle przyrośnięte do dziewczęcej czaszki. W samej niszy, poza leżącymi luźno drobnymi kosteczkami, nie było już nic więcej, a na nagrobku startym przez saletrę można było odczytać jedynie imiona: Sierva Maria de Todos los Ángeles. Po rozłożeniu wspaniałych włosów na podłodze i wymierzeniu ich okazało się, że mają dwadzieścia dwa metry i jedenaście centymetrów długości.
Szef robót, jakby nigdy nic, wyjaśnił mi, że po śmierci włosy ludzkie nadal rosną mniej więcej centymetr miesięcznie, dla niego więc dwadzieścia dwa metry były, jak na dwieście lat, całkiem przyzwoitą średnią. Dla mnie jednak nie było to aż takie proste i oczywiste, bo kiedy byłem dzieckiem, babcia opowiadała mi legendę o małej, dwunastoletniej markizie, której włosy ciągnęły się za nią niczym tren panny młodej i która, ugryziona przez psa zmarła na wściekliznę, a wsławiwszy się po śmierci wieloma cudami, czczona była w karaibskich osadach. Grób ten mógł do niej właśnie należeć — to była moja sensacyjna wiadomość owego dnia i zaczątek tej książki.
Gabriel García Marquez
Cartagena de Indias, 1994
[22.02.2024. Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz