[...]
Świtało. Po drugiej stronie budynku niewielkiej stacji kolejowej stał na parkingu pierwszy autokar, do którego wciskał się tłum pasażerów. Ruchem kierował jakiś pracownik kolei w mundurze, który dla zachowania porządku sprawdzał bilety wchodzącym do autobusu i dopiero po tej rutynowej czynności pozwalał wejść pasażerom unieruchomionego pociągu do środka. Kierowca autokaru tymczasem odbierał od podróżnych bagaż i umieszczał go w luku bagażowym.
Adam dowiedział się, że autokar, do którego wchodzą podróżni jedzie bezpośrednio do O., ale dla niego nie będzie już miejsca, co stwierdził przypatrując się sporej kolejce.
Został poinformowany, że nadjedzie kolejny, lecz przedtem pojawią się przed stacją dwa inne, które rozwiozą pasażerów do dwóch turystycznych miejscowości leżących na trasie, lecz nie dojadą one do stacji docelowej w O.
Nagle zaczął padać mocny, acz ciepły czerwcowy deszcz i chyba właśnie tym deszczem należy tłumaczyć fakt, że Adam czym prędzej skierował się do pierwszej z brzegu taksówki, która czekała na podróżnych na postoju przed stacją. Kiedy taksówkarz umieścił w bagażniku jego dwie walizki, Adam zapytał, czy w Rustowie jest znośny hotel, w którym mógłby się zatrzymać.
- Jest jeden całkiem przyjemny, mały hotelik – pensjonat w naszym miasteczku – odparł szofer, lecz zaraz dodał: - Jest wiele hotelików, chociaż nie każdy satysfakcjonowałby pana, ale jeśli zechciałby pan polegać na moim zdaniu, to służę pomocą i gotów jestem natychmiast pana zawieźć do tego, o którym pozytywnie się już wyraziłem. Gwoli prawdy internat technikum leśnego byłby również wart rozważenia, bo tam najtaniej, ale od końca czerwca internat będzie nieczynny, bo organ prowadzący zaplanował na te lato remont. Podobno standard pokoi się podwyższy. Można by też poszukać kwatery prywatnej albo wybrać któryś z domków w lesie… jak kto lubi... więc…
- Proszę wobec tego zawieźć mnie do tego hotelu, który według pana jest najlepszy, ale taki, który nie pozbawi mnie całej emerytury – zdecydował Adam.
Zatem ruszyli. Najpierw wąską drogą biegnącą wzdłuż wysokiego, sosnowego lasu. Asfaltowa, dobrze utrzymana szosa pełna była zakrętów, a do tego miała szutrowe pobocze, więc kierowca nie jechał szybko, aby w trakcie mijanki z samochodem ciężarowym lub autobusem nie musieć gwałtownie hamować, prawymi kołami wjeżdżając na pobocze. Przed miasteczkiem po prawej stronie niemal pod samą drogę podchodziło meandryczne, ciągnące się długą smugą bardzo ciemnego błękitu wody jezioro. Ulice przedmieścia Rustowa, do którego dojechali wyłożone były kostką, co taksówkarz skomentował stwierdzeniem, że nie położono tam asfaltu, aby zmusić kierowców do wolniejszej jazdy i rzeczywiście policja od paru ładnych lat nie zanotowała na tym głównym trakcie miasta przekroczenia prędkości. Srebrna skoda minęła plac, przy którym zlokalizowany był urząd miejski, dwa kościoły: katolicki i ewangelicki (taksówkarz objaśniał poszczególne budynki jakie mijali) oraz szereg kamieniczek, które od frontu zawierały we wnętrzach parterów pomieszczenia sklepowe i dwa konkurujące z sobą wyszynki (kierowca zdążył też objaśnić, w którym z nich można zjeść tanio i smacznie). Minęli centrum miasteczka i skręcili w bodajże czwartą przecznicę w prawo; ta uliczka prowadziła bezpośrednio do jeziora, do wyznaczonego przez władze miejskie kąpieliska. Tutaj właśnie, około dwustu metrów od linii jeziora, po lewej stronie mieścił się hotelik „Wiktoria”. Tak jakby na życzenie Adama krótka ulewa akurat skończyła się. Obaj wysiedli z auta, Adam zapłacił za przejazd i kierowca zaproponował, że pomoże w zakwaterowaniu, a działał tak szybko, że Adam nie zdążył zaakceptować lub odrzucić pomocy taksówkarza.
- Widzi pan, my tu się wszyscy znamy – rzucił kilka cennych słów w stronę Adama.
- A grzeczność i uprzejmość jest cechą mieszkańców Rustowa, czy tak?
Kierowca nie zdążył odpowiedzieć, gdyż wtedy rozmawiał już przez domofon z właścicielką pensjonatu, a po chwili mogli obaj wejść do środka na podwórze nieść w rękach każdy po jednej walizce. Pani Jaworczykowa (tak brzmiało nazwisko hotelarki) zbiegała już ze schodów prowadzących do głównego wejścia pensjonatu. Była to osoba z wyglądu w późnych latach pięćdziesiątki, raczej szczupła, ciemnooka i ciemnowłosa, choć o jasnej karnacji. Ubrana w granatową, przyzwoicie skrojoną do parametrów jej ciała sukienkę, zdradzała swą postawą, a później także i w mowie zaufanie, i, co rzuciło się w oczy Adamowi, brak nachalnego zachwalania przybytku jakim zarządzała. Niektórych zdziwiłby zapewne fakt, że na powitanie nowego gościa nie wychodzi ktoś z obsługi hotelowej, lecz tu wytłumaczenie jest proste – obsługę hotelową stanowiła stara kucharka i córka pani Jaworczykowej Zofia, dwudziestopięciolatka, która po ukończeniu studiów hotelarskich późne miesiące wiosenne, całe lato i wrzesień pomagała matce w prowadzeniu pensjonatu. Pani Krystyna Jaworczakowa męża już nie miała. Odszedł był od niej z zatrudnioną w pensjonacie pracownicą przed czterema laty, a po rozwodzie początkowo ślad po tej parze zaginął. Cieszyć się pani Krystyna może z tego powodu, że na sprawie rozwodowej właściwie temat majątku małżeństwa nie był poruszany, a jak wieść niesie wiarołomny mąż wyjechał z konkubiną do Austrii, gdzie do dzisiaj sobie żyją, pracują i nie narzekają; oprócz tego warte podkreślenia jest to, że pomiędzy byłymi małżonkami nie ma do dzisiaj nienawiści.
[...]
[13.02.2024, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz