ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

17 sierpnia 2017

FRAGMENT "PERYFERII" - "MATERKOWIE"

Zaczęło się od tego, że kiedy obie zaszły do dziadków na herbatę i kruche ciasteczka zarobione w domu, ale upieczone w prawdziwym, piekarniczym piecu Kozłowskiego, Jagódka wyrwała się od matki i w te pędy podbiegła do dziadka, krzycząc w niebogłosy:
- Małpy były, dziadziu, małpy!
Trzeba mu było odstawić na bok książkę, wsuwając pomiędzy kartki w miejscu dokąd doszedł w czytaniu zakładkę, bo Materka lubił porządek, czego by się nie tknął i nie robił. Patrzeć było, jak mała wskoczy za chwilę na jego kolana, a on zakleszczy ją ramionami, mocno przytuli do nieogolonej twarzy, zadrapie zarostem, ucałuje, a może nawet „jedzie, jedzie koń” zaśpiewa, podbijając na chudym grzbiecie końskich kolan wnusię. 
- Tedy mów. Powiadaj, co widziałaś.
Wyszło na to, że małpa była jedna, ale jaka mądra, jaka śmieszna.
- Taki pan prowadzał ją na smyczy i pokazywał ludziom, co w pierwszym rzędzie siedzieli. I ona, dziadziu, podawała wszystkim łapę, robiła śmieszne miny, pukała się w głowę, a nawet chciała każdego całować, także mnie i mamusię, to ja się za mamę schowałam, a małpa w śmiech i puka się w głowę, i podskakuje jak zając na czworakach, to ten pan wyjął z kieszeni cukierka i jej dał, a ona go mnie podała, tak długo prosiła, abym wzięła, że w końcu musiałam, to wtedy małpa zaklaskała i zaklaskali ludzie w namiocie.
I szczebiotała tak o swoich wrażeniach z cyrku, który przyjechał do miasteczka, a ona przecież jeszcze w cyrku nie była. Opowiadała o kobiecie wspinającej się po linie, o takich, co to się na wysokich huśtawkach bujali, o wyszkolonych psach i koniach, o słoniu, co grał w piłkę, o śmiesznie pomalowanym klaunie z wielkim czerwonym, opuchniętym nosem, o gadających papugach i o czarodzieju, który z kapelusza wyjmował króliki i gołębie.
- No widzisz, jaką przyjemność zrobiłaś małej! A miałaś nie iść.
To słowa babci Materkowej. Już obrus płócienny, krochmalony, wyprasowany, biały na stół kładzie, a na „nie trzeba” Krystyny, odpowiada z wyrzutem:
- Lepiej byś pomogła. W moim domu nigdy do tego nie dojdzie, aby gość przy ceracie siedział.
A powiedziawszy „gość”, dopiero po czasie się pomiarkowała, że córkę, z którą pod jednym dachem przeszło dwadzieścia lat mieszkała nazywa gościem i z przepraszającym wyrazem oczu zapytała o zięcia:
- Wiesio nie był z wami? 
- Nie mógł, mamo. Robi po godzinach, bo mają jakąś awarię, więc bez niego (z sarkazmem) to już sobie rady nie dadzą.
Dziadek wciąż jeszcze z Jagódką na kolanach obrał stronę zięcia.
- Tak ci się tylko Krysiu zdaje. Produkcja iść musi, a cukrzyć herbatę chcesz? Albo te ciastka… słodkie, co? A taka awaria jakby się wydarzyła w samą kampanię to straty, ogromne straty.
Babcia Kazia wzruszyła ramionami.
- A bo to ja słyszę cały czas o awariach. Dawniej tego nie bywało.
- Bywało, bywało. Zakład odnowiony, ulepszany, technologia nowsza, produkcja większa, więc zanim to wszystko się zazębi…
- lata poczekamy - dokończyła babcia Kazia, ale kontynuować tej rozmowy nie chciała, bo znów jej się przypomniało, że z własnej córki zrobiła gościa, więc na dziś dosyć przykrych tematów.
A Krysia już się za robotę wzięła - przegrzebała w ruszcie, węgli dołożyła, nastawiła w czajniku wodę, a że ta już swoją temperaturę miała, to nie poczekają długo na wrzątek.
- Tak i zostaniecie na kolacji, bo pewnie z Sokołowskim pojedziesz „Warszawą” - zasugerowała babcia Kazia.
Pamiętała to, że jeśli córka zasiedzi się u nich w mieście, gdy jest bez męża, odwozi ją na osadę Sokołowski, który pracuje z zięciem przy dyfuzorze, a w samą kampanię to się z Wiesiem zmieniają.
- Pewnie tak zrobię. Obaj pracują teraz w zakładzie po szesnaście godzin, a Sokołowski, jak mówił Wiesław, o dziesiątej wieczorem go zastąpi, więc zabierze mnie z Jagódką.
- To i dobrze się składa. Chleba mam więcej, pomidory, ogórki i żółty ser zjecie.
Jagódka zeszła z kolan dziadka, aby poopowiadać teraz o cyrku swojej lalce.
- Zjemy mamo. 
Krysia zajęła się krojeniem pomidorów i ogórków. Babcia Kazia okrągły bochen chleba wyjęła z szafki, krzyżem zaznaczyła jego spód i jęła ciąć go na wcale nie tak wąskie kromki, bo chociaż Kozłowskiego chleb zakupiony wczoraj, to trzymał świeżość i zapach dłużej niż geesowski. 
- To ja wam porobię herbaty - odezwał się dziadek Materka uwolniony od Jagódki, która była takim dzieckiem, że zawsze znalazła sobie temat i miejsce do zabawy, więc i tym razem zaszyła się w małym pokoju ze swoją lalą Dominiką, która chcąc nie chcąc musiała słuchać cyrkowych opowieści dziewczynki i powoli wybaczała jej to, że nie została przez Jagódkę na te występy zabrana.
- A mamy jeszcze czarne i kaszankę z uboju - przypomniał dziadek, lecz natychmiast został przez swą żonę postawiony do pionu.
- Józiu, na noc czarne? kaszanka?
- Niechby choć spróbowali.
- No, Krysia może, ale nie Jagódka.
- A Wiesiowi potem zapakuj. Nie żałuj. Krysia weźmie.
- A bo to ja komu żałuję? Zięciowi będę żałowała? Ty mnie nie musiałeś o tym mówić, bo wiem sama, że Wiesiu świeżyznę lubi, podroby, a już czarne najbardziej - przekonująco tłumaczyła Materkowa.
Dziadek łypnął okiem ku córce zadowolony.
- To ja poproszę o większy kawałek kaszanki. Może nawet ją sobie na smalczyku odgrzeję. Mnie na noc nie zaszkodzi.
- Bo ty masz końskie zdrowie - stwierdziła babcia Kazia.
- Bo po lekarzach nie chodzę, nie znęcam się nad sobą i nimi. Jednego Przytulskiego cenię, od kiedy mi powiedział, że przed snem dla lepszego samopoczucia nad ranem, powinienem sobie strzelić kieliszek koniaku albo miodowej przepalanki na spirytusie.
- A co on innego mógł ci powiedzieć, skoro sam zagląda do kielicha.
- Ale lekarz z niego dobry - upierał się Józef. - Sama się leczysz u niego, więc wiesz.
- Ale jak tak dalej będzie opróżniał butelki, to cała ta jego wiedza na nic pójdzie. Wykończy się i tyle.
- Co ty tam wiesz, kobieto?
- Co wiem… - obruszyła się.
- No i pokrojone - teraz Krysia. - A nóż jaki ostry. Naprawdę musiałam uważać.
- Józka robota. Do tego to on ma szczególne zdolności - wytłumaczyła babcia Kazia, zerkając w stronę męża i ta dyskretna pochwała świadczyła o tym, że Materkowa zawiera z mężem ostateczny rozejm, że nie chce się kłócić, bo raz, że nie chce, a dwa, że nie wypada przy córce i wnusi. Oj, Materkowa potrafiła językiem kąsać, marudzić potrafiła, ale kłótliwa nie była, a jeśli nawet różniło ich z mężem kilka ważnych spraw, to pozostawała wyrozumiałą dla Józefa, tak jak i on nie wtrącał się do cokolwiek odmiennego świata babskich zapatrywań. Cierpliwie znosił wizyty w ich domu sąsiadek, znajomych, krewniaczek i pociotek, przymykał też oczy na rewizyty Kazi. Ta, gwoli przyzwoitości i prawdy warto zauważyć, nigdy nie „podróżowała” w czasie jego powrotu z pracy. Mieszkanie miał sprzątnięte, obiad podany, a nade wszystko wspólny z żoną najważniejszy posiłek zagwarantowany. Do tradycyjnych przywykły wartości, nie mógłby się pogodzić z tym, żeby jego żona zawodowo pracowała. On miał zapewnić to, aby mieli z czego robić zakupy, a że był zaradny, zawsze im starczało na skromne, acz niebiedne życie. A to, że niebiednie im się żyło, zawdzięczał przecież Kazi, nie trwoniącej grosza, gospodarnej. Politycznie nastawiony do świata Materka nie raz i nie dwa w społecznych i zakładowych gremiach dowodził, że gdyby kraj nasz oddano w rozsądne i opiekuńcze ramiona takich Kaź, inaczej by było, inaczej i lepiej.
Po takich obiadach, smacznych, różnorodnych i, co najważniejsze, jedzonych z żoną, miał czas na relaks, na książki i gazetę. Kazia zaś aż do podwieczorku albo przyjmowała herbatką panie, albo też sama „chodziła po kominkach”, dowiadując się o bożym świecie może i więcej, niż Józef z gazety.
Kanapki już udekorowane, czekają na dużym talerzu, herbatka paruje, cukier podany, a ciasteczka czekają na kredensie swojej roli. Dziadek Józef sięga po patelenkę, a na talerzu ma odkrojony kawał grubej kaszanki we flaku.
- Tato siada, zrobię tacie. Pewnie chce tata do tego cebulki… skroję - Krysia, chociaż będzie ponad sześć lat, jak nie mieszka z rodzicami, to doskonale pamięta, jak przyrządzoną kaszankę ojciec lubi.
Za niewielką chwilę cebulka na tłuszczyku zaskwierczała, będzie się rumienić, a babcia Kazia Jagódką na kolację zaprasza, może być z Dominiką, niech lalkę z sobą weźmie, a tu wnusia wchodząc do kuchni, patrząc na stół zastawiony, a nie dostrzegłszy na nim ciastek, powiada, że kanapek nie zje.
- Oj, mam ja z nią, mam. Niejadek taki. Co z niej wyrośnie?
- Ale nie wygląda na zabiedzoną - babcia Kazia chwyta dłonią jej policzki. - Pulchniutka przecie i rączki tak samo. Pewnie słodyczami ją żywisz?
- To wina Wiesława. Przekarmia ją cukierkami.
- Nie dziw się. Oczko w głowie taty. To co ty będziesz jadła, Jagódko? - babcia Kazia przygładza wnusine loczki na głowie.
- Ciastka - odpowiada mała i dopowiada lalce Dominice, która trzyma pod pachą - Ciasteczka będziemy jedli, Dominiko.
Dominice właściwie jest obojętne, co będą z Jagódką jadły, ale nie dziadkowi. Ten zabiera z talerza dwie kanapki, wyciąga z wiszącej szafki inny talerz, większy, bierze z szuflady scyzoryk, a na nowym talerzu kładzie jeden, potem drugi plaster żółtego sera. W obu z nich wycina otwory na oczy, nos, uszy i usta. W miejsce oczu kładzie dwa plasterki ogórka, nos - to z kolei pomidorek, jak u klauna, a kolejny plasterek pomidora przecina na pół - będą z niego uszy. Pozostało jeszcze miejsce na usta, które pociąga grubszą warstwą masła, a następnie umieszcza na niej skrojone na drobniutkie kawałeczki ogórek z pomidorem. Tak przystrojone twarze przenosi na chlebek leżący na talerzu i podsuwa go dziewczynce pod sam nos.
Jagódka aż pokręciła głową z zadowolenia, a i Dominice najwidoczniej spodobało się tak przygotowane danie, bo żadnych fochów przy stole nie stroiła.
Krysia z wdzięcznym uśmiechem popatrzyła na ojca, a kaszanka na patelence już dochodziła, już jej zapach figlował po kuchni, nęcąc podniebienie nie tylko staremu Materce, ale i jego żonie, która wprawdzie o kaszankę z cebulką nie prosiła, co jednak nie znaczy, że jej nie lubi. Jagódka z kolei bez słowa wzięła do ręki tę śmieszną kanapkę i tylko szkoda, że Dominika nie chciała spróbować - jedynie powąchała i odtąd jadła tylko szafirowymi oczami.
Nareszcie danie dziadka znalazło się na jego talerzu, Krysia też przysiadła się do stołu i wszyscy w milczeniu spożywali naprędce sporządzoną kolację, a kiedy na wspólnym talerzu pozostała się jedna tylko kanapka, żeńska część rodzinki zdecydowała, że przeznacza ją dla dziadka, choćby w nagrodę za to, że w tak nietypowy sposób nakłonił Jagódkę do jedzenia. Może i był to sposób nietypowy, ale Krysia przypomniała sobie, że będąc sama dzieckiem też wyprawiała z jedzeniem ceregiele i wtedy ojciec zamiast napomnień i krzyku stosował podobne fortele, choć były to trudne, przedwojenne czasy i jadało się wtedy mniej różnorodnie; kto by w te lata dbał o estetykę jedzenia.
I tym sposobem zbliżyła się dwudziesta. Wrześniowa szarówka nadciągnęła od strony okien, choć jeszcze w wieczornym powietrzu czuło się lato. Pozostały do zjedzenia ciasteczka, na które Jagódka miała wprawdzie ochotę, lecz przekąsiwszy kanapki, wiedziała już, że nie podoła więcej niż pięciu, oczywiście maczanym w herbacie, czego nauczyła się od babci.
Punkt ósma zadzwoniono do drzwi. Dziadek Materka kręcił się w tym czasie przy zlewie, zmywał talerze, a do drzwi pośpieszyła babcia Kazia.
- Dobry wieczór - rozniosło się po przedpokoju i kuchni. - Ja do pana przewodniczącego.
- Proszę, pani Więckowa, niech pani wejdzie.
- Ja przepraszam, że tak późno zachodzę, alem sobie pomyślała, że o tej porze pan przewodniczący na pewno w domu.
Materkowa wprowadzała gościa do kuchni.
- A pewnie, gdzieżby miał się podziewać o tej porze. No chyba, że na jakim zebraniu, ale jest, jest.
- To my przejdziemy do pokoju - powiedziała Krysia i pociągnęła z sobą Jagódkę.
- Przepraszam panią, pani Więckowa, że do kuchni, ale tu się najlepiej rozmawia, a pani pewnie do męża z jakąś ważną sprawą.
- Ważną, pani Materkowa, a do tego wstydliwa bardzo, aż nie wiem jak się wyrazić.
Materka tyle co ręce wytarł, aby przywitać się z kobietą, a z oczu mu patrzyło, że wie z czym do niego przychodzi Więckowa. Nazwany był przez nią przewodniczącym nie bez racji, bo Materka przewodził związkom zawodowym w zakładzie od ładnych kilku lat i zdarzało mu się załatwiać ludzkie sprawy nie tylko w swoim związkowym gabinecie, ale i w domu, a jeśli Więckowa przychodzi ze sprawą, to niechybnie chodzi o jej syna, elektryka niczego sobie, ale narwańca nie stroniącego od alkoholu. Traf chciał, że u samego kierownika zaopatrzenia światło naprawiał, a kaca z weselnych poprawin nie wyleczył; mało tego, w robocie, niby to dla ulżenia sobie, ćwiarteczką się zaprawił, a tu, jak raz, panu kierownikowi korek wystrzelił, z instalacji poszedł dym, więc złapał za telefon i po elektryka dzwoni, i tak trafiło na Więckowej syna.
Usiadła. Materkowa, choć kobietę dobrze znała (do niej też na ploteczki zachodziła) wolała tym razem się oddalić pozostawiając ją sam na sam z mężem - przewodniczącym. Trzymała się tego, że nie będzie Józefowi wtrącać się w zakładowe sprawy, chyba że przechodziły one przez nią, po kobiecej znajomości. Wtedy owszem, szepnęła mężowi słówko, uczulała na problem, z jakim ją zaznajomiono, Józef wysłuchał cierpliwie, ale nie był z tej protekcji żony zadowolony.
- A cóż to, czy ja jestem jakiś pan, czy kacyk, że zabraniam przychodzić ludziom prosto do mnie? Czy ja komu kiedy krzywdę zrobiłem, że mnie omijają? - wybuchał wtedy, aby nagłą złość w sobie uśmierzyć.
- Ludzie po prostu doceniają twoje stanowisko - tłumaczyła babcia Kazia. - Nie dziw się Józiu. Myślą sobie, że skoro tak dużo możesz dla nich załatwić, to znaczy, że pewnie takich spraw masz wiele, więc są pełni obaw o to, że ich sprawa może okazać się zbyt błaha i dla pewności przeze mnie ją załatwiają.
- Aleś pogmatwała, Kaziu. Ja sobie czasami myślę, że już wolałbym być całą gębą spawaczem, a nie na pół etatu, takie tam jest moje stanowisko. U mnie w gabinecie fotela nie mam, takoż i barku, abym mógł częstować ludzi przy rozmowie.
- Pamiętaj jednak, że ludzie właśnie ciebie wybrali - Materkowa podeszła w tych słowach męża ambicjonalnie, czym zdusiła w nim chęć do przeciwstawienia się jej słowom. Wiedziała bowiem, że na co, jak na co, ale na ludzkie zdanie o nim, Józef jest bardzo uczulony i tak jak ludzie liczyli się z jego opinią, tak i on polegał na ludziach.
- Ja, pani Więckowa wiem, o co chodzi. Syn podpadł. Kierownik uparł się, że tym razem nie odpuści. Opowiadał mi o tym, bo w tym czasie wyjechałem na delegację do województwa. Niezależnie od tego, czy byłbym obecny, czy nie, nie wiem, czy byłbym go obronił. Alkohol w pracy, pani Więckowa, to najgorszy wróg i wcale się kierownikowi nie dziwię. A też i poszedł na ustępstwo synowi, nie dając mu dyscyplinarki, a przecie mógł i miał do tego prawo, tylko porozumiał się nim w kwestii zwolnienia. Tak było?
Więckowa westchnęła głęboko, aż oczy się jej zaszkliły.
- I pani chce, abyśmy go przyjęli, wiem, z tym pani do mnie przyszła.
- Jest pan ostatnią deską ratunku, panie przewodniczący. 
- A gdyby tak zapomniała pani, że jestem przewodniczącym, że jestem Józkiem Materką, co dobrze zna pani męża i pamięta, że kiedy ja u bauera na robotach byłem, to on w tym czasie stracił zdrowie w lasach, hitlerowskiego gada zabijał, a sam ledwo się od śmierci wywinął, choć gangrena jedną jego nogę wzięła. Pani Więckowa, toż ja przez samą pamięć o pani mężu powinienem się teraz upomnieć o jej syna. I jeszcze tym razem się za nim ujmę. Niech tylko w poniedziałek z rana przyjdzie do mnie na rozmowę. Ale jaka to będzie rozmowa? Dam mu taki fefer, że mnie popamięta i swemu ojcu jeszcze ręce ucałuje, bo nie może tak być: syn, jako to jabłko, nie powinien daleko spadać od jabłoni. Niech przyjdzie w poniedziałek na siódmą rano i, ma się rozumieć, trzeźwy jak zakonnica.
Więckowej widać, że ulżyło. Inny oddech i spojrzenie inne. Zlazła rozpacz z jej twarzy, wstyd rozpłynął się w ciepłym powietrzu kuchni.
Józef wiedział, że Kazia, choć jest w małym pokoju z Krysią i Jagódką, to uszami strzyże po kuchni i pewnie też zszedł z niej niepokój na ziemię.
- A jak tam Tadek? Stróżuje?
- W geesie stróżuje.
- Zajrzę tam kiedyś do was przy okazji, tylko niech mi pani przez żonę powie kiedy, bo zapowiem się na dłuższą z mężem rozmowę.
Pani Więckowa wstała od stołu niemal w tym samym momencie, kiedy Materkowa weszła do kuchni.
- Bardzo panu dziękuję, panie Józefie. Bardzo.
- Wreszcie tak, jak być powinno - pomyślał Materka - a powinno być po imieniu.
- To nie zostaniesz, kochana na herbatce i ciasteczkach? - zapytała Kazia.
- Innym razem, Kaziu. Muszę lecieć do syna. On taki wystraszony. Poprawię, się, poprawię, powiada… jak tu teraz obyć się bez roboty?
Więckowa wyszła już z kuchni, odprowadzana przez Materków.
- A za miesiąc zmówiny… trafiła się w końcu i jemu. Tacy szczęśliwi byliśmy z Tadkiem, a tu masz… nowina… jak to przeżyć… jeszcze raz panu dziękuję.
Poszła. Ulżyło wszystkim.
Krysia wyszła do Sokołowskiego. Niedaleko. Dwie kamienice dalej. Łatwo trafić. Przed oknem wypucowana „Warszawa”, jego hobby, drogie w dodatku. Żona Sokołowskiego pomściła na męża, że wszystkie ich oszczędności lokuje w samochód, ba, nawet się zapożycza. W końcu trafił się z popsutym silnikiem, ale i tak drogo. Naprawił, nasmarował co trzeba, wymył, wypachnił i wreszcie, jak Helenka wsiadła, mogła się poczuć damą. Zapomniała o tym, jak na zmianę kaszę z kapustą jedli, aby tylko udało się jaką część dokupić, do benzyny albo do oleju dołożyć.
Sokołowski bezwarunkowo się zgodził podwieźć Krysię z córką do domu, bo będzie mógł przy okazji kolejny raz swoją „Warszawą” się pochwalić.
Zatrąbił donośnie trzy razy. Krysia z Jagódką pożegnały się z dziadkami i zeszły na dół.

[14.08.2017, Crewe, Ceshire, 15.08.2017, Newcastle on Lyme i Reading, Berks w Anglii]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz