CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

01 sierpnia 2017

KAWIARENKA (94) LETNIE KRAJOBRAZY

Tak i nastały dni upalne po srogich deszczach, po niepogodnym niebie i wietrze zacinającym ostro od północy, po porankach dżdżystych, nocach zimnych, gwieździstych lecz bezksiężycowych. Jak okiem sięgnąć wokół Różanowa na polach trwało żniwowanie. Najpierw na mniej urodzajnych i piaszczystych glebach Lipiec i Dukatów, później na zagonach Grodka i Owieczek. Sprzątano dojrzałą pszenicę i jęczmień, takoż i spłachetki żyta; pozostawiając na żyźniejszych polach buraki i ziemniaki, a także słoneczniki, które tego roku posiano obficie tak w Podlesiu, jak i w Lipcach. Szczególnie bujnie słonecznikowe morze rozbujało się na lipcowych ziemiach; rozlewało się ono dalej, aż do granic powiatowego miasta na zachodzie.
Leśniczy Gajowniczek, tak jak poprzednimi laty, obsiał zbożami podleśne pola opadające ku rzece. Ze zbożami na wąskich wygonach posiał słoneczniki, buraki, brukiew i lucernę; posadził też kartofle - wszystko w większości na potrzebę paśników dla leśnej zwierzyny, aby ta, szczególnie dziki, nie zadeptywała chłopskich pól nad rzeką i za rzeką położonych.
W Ciżemkach, u Joanny i Piotra Kosmowskich, gdzie ledwie niecały hektar ziemi nadawał się pod uprawę, młodzi miłośnicy koni zasieli i sprzątali właśnie mieszankę zbóż i owies z myślą o koniach.
Tylko na posiadłości państwa Majewskich, gdzie w szybkim tempie powstawał dom (z końcem sierpnia miał stanąć zadaszony w stanie surowym) nie pomyślano o zasiewie z tej prostej przyczyny, że okolica zdominowana była przez łąki. Ale jakież to były łąki? Przylegające do zalewu zachodnią krawędzią zapadały się w nieckę kotliny, żyznej i nieco podmokłej. Kiedy zalewu nie było, obszar ten podmywany był przez wylewającą podczas obfitych deszczów rzekę i przez to trawiasta roślinność zachwycała swą bujną zielenią. Były to ponad dwa hektary łąki, które pan Majewski przy pomocy kosiarek rolników, którzy mieli swe włości po drugiej strony powiatowej drogi kosił i nie posiadając dotąd własnej stodółki, do młodych Kosmowskich zwoził, gdzie trzymał dwa swoje ogiery, ale przecież zebranego siana starczało także dla ciżemkowskiego inwentarza obfitego w konie, krowę, prosięta, owce i konie. Pan Majewski, mąż aktorki, choć uwielbiający konie, na pracy na roli nie znał się zupełnie i może to lepiej, że gruntów ornych na działce nie miał, gdyż nie wiedziałby jak przygotować glebę pod zasiew, czym pole obsiać i jak i kiedy zebrać plon. Jednakowoż stodółkę z małą stajnią miał zamiar postawić, odkładając tę inwestycję na przyszły rok, kiedy piętrowy dom będzie już gotowy do zamieszkania, a ten, co to go do tych pór w mieście z żoną posiadają, zostanie sprzedany i wtedy nie tylko budynki gospodarcze pobudują, ale kredyt zaciągnięty na postawienie domu w Ciżemkach, jeśli nie w całości, to w znacznym procencie spłacą.
Przedsiębiorcy działającemu w branży rozrywkowej udało się tymczasem ogrodzić część działki drewnianym płotem, jaki zwykle stawia się w zagrodach, w których puszczane są samopas konie, a na ten cel okorowane drzewo zakupił od leśniczego, pana Gajowniczka. Szczęśliwie działka pana Majewskiego tak została wytyczona, że z trzech stron otoczona była naturalnym żywopłotem z głogu, tarniny, dzikiej róży i grabu, tak że nie było sensu odgradzać się od świata dodatkowym płotem.
Do leśniczówki, która strasznie poweselała od czasu, kiedy to państwo Gajowniczek przygarnęli Dorotkę, przyjeżdżał regularnie na rowerze ksiądz Kącki, któremu pan leśniczy użyczył dwa ule, aby emerytowany kapłan mógł się poświęcić zajęciu hodowania pszczół, do którego w bardzo odległych czasach wdrażał się u boku swego dziadka. Jako osoba duchowna, ksiądz Kącki, rzecz jasna, własnej pasieki nie posiadał, lecz znał takich kapłanów, którzy objąwszy wiejskie parafie, posiedli je wraz z niewielkim sadem, pośród którego stały ule z rodzinami pszczół, więc mając smykałkę do pszczelarstwa, księżom tym nie wypadało nic innego, jak opiekować się tymi pożytecznymi owadami i podbierać im w najodpowiedniejszej porze pasieczne produkty, miód, ale również pyłek pszczeli, który zaparzany i spożywany regularnie wydatnie wzmacniał odporność organizmu na choroby. Onegdaj ksiądz Kącki zajeżdżał czasami do swoich przyjaciół w sutannach, u których na parafiach czekały gościnne słoje lipowego, rzepakowego albo akacjowego miodu, a czasami przy takich spotkaniach kapłani omawiali parafialne zagadnienia sącząc ziołowo-miodową nalewkę na spirytusie.
Nie mógł sobie ksiądz emeryt znaleźć lepszego mistrza w pszczelarskim fachu nad pana Gajowniczka; wszak miód z jego pasieki cieszył się zasłużoną renomą w okolicy.
U Anny i Wołodii wciąż trwały prace budowlane nad pensjonatem i domem zdrojowym. Posuwały się one teraz w nie najszybszym tempie, bo przecież wiadomo, że najżmudniejsze roboty to zawsze „wykończeniówka” i chcąc oddać obiekty bez usterek, należało i patrzeć na ręce podwykonawcom z budowlanej branży, i tak skoordynować wszystkie prace, aby posadzkarze nie poganiali tynkarzy, a roboty nad elektryką nie kolidowały z pracą hydraulików czy malarzy. Dla społeczności miasteczka Różanów i okolic ważne było to, że przy tak wymagających obiektach pracowały lokalne firmy wynajęte przez głównego udziałowca - szwajcarskiego Rosjanina. Ten kilka razy odwiedzał miejsce budowy i nawet nie kręcił nosem na powstające tu i ówdzie opóźnienia, bo na pierwszym miejscu stawiał jakość wykonania, a tę czasami trudno uzyskać, kierując się pośpiechem. Fiodora Orłowa cieszyło przede wszystkim to, że lecznicze, termalne źródła zdawały się być niewyczerpalne i wystarczyło odkręcić kurek, aby skosztować tej wody, od której zależała nie tylko przyszłość przedsięwzięcia, w które inwestor ulokował całkiem pokaźny swój kapitał, ale i dla Ciżemek i Różanowa, była to wyśmienita okazja, aby pokazać się światu od najlepszej strony i przyciągnąć rzesze turystów i kuracjuszy do miasta.
Już samo oddanie do użytku przez miasto terenów rekreacyjnych przy głównej drodze prowadzącej do centrum Różanowa okazało się strzałem w dziesiątkę, bo rzeczywiście kempingowe pole roiło się od amatorów turystyki samochodowej, a przecież w planach był jeszcze kooperatywny hotel, którego budowa miała wystartować we wrześniu. 
Tymczasem po głównych drogach, wiejskich drożynach i leśnych duktach podążało w górę rzeki kajakowe towarzystwo. Start spływu zaplanowano wprawdzie na pierwszy piątek sierpnia, więc trochę czasu jeszcze do rzecznego święta pozostało, lecz co przezorniejsi zaczynali już stawiać swoje łodzie w miejscu, skąd miano wyruszyć i w oczekiwaniu na początek imprezy tworzyli miasteczko namiotowe, zażywając w nim słonecznych kąpieli, ale też i będąc zdanymi na kaprysy aury, lecz zapaleńcy - kajakarze to ród nadzwyczaj oporny na wszelkie niewygody, a ponadto niezwykle zgrany i solidarny tak w pomyślnych zrządzeniach losu, jak i też w tych mniej sprzyjających kajakowej braci.
Ze stałego, kawiarenkowego towarzystwa na tegoroczny spływ wybierali się państwo Koteńkowie, pan radca Krach z małżonka Jadzią oraz stary pisarz, któremu przyszło dzielić kajakową łódź z redaktorem Pokorskim. Po tych ostatnich, nieobytych w tego rodzaju przedsięwzięciach spodziewano się tego, że z kronikarskim zapałem opiszą całą eskapadę, co zostanie uwiecznione w „Naszym głosie”, a i może stary pisarz doświadczy natchnienia, które każe mu opowiadanie napisać.
W kawiarence letnie dni miały swój stały harmonogram. Zaczynały się ospale o dziesiątej, kiedy to lokal otwierano i przyspieszały nieco aż do pierwszej po południu, kiedy zaczynano wydawać obiady. Po piętnastej kawiarenka odpoczywała, puszczając senne oczka do niewielkiej liczby gości, po czym około osiemnastej, odżywała w trójnasób, kiedy to następowała prawdziwa inwazja prześwietnych gości. To oblężenie trwało aż do dwudziestej trzeciej, po czym aż do północy towarzystwo rozchodziło się powoli do domów, aby wreszcie w pół do pierwszej w nocy kawiarennik mógł wypełnić zadanie klucznika.
Wakacyjna pora sprzyjała urlopom, które należał się personelowi, lecz kawiarennik tak rozpisywał terminy wolnych dni, że przestojów w pracy nie było. Najłatwiej było w kuchni. Gdy szefowa, pani Rybotycka miała wolne, jej miejsce po społu zajmowali Michał i Andrzej, a w soboty (czasami tez i w piątki) kiedy pracowano dłużej i przy większej liczbie gości, dochodziła niepełnoetatowa synowa pani Rybotyckiej, Małgorzata, która niezgorzej radziła sobie z daniami. Po podawania na salę były Edyta i Karolina, wspomagane, rzecz jasna, kawiarennikiem Adamem, który kelnerował na przemian z żoną Marią, a i przy bufecie zmieniał się z Małgorzatą. Jednakowoż, z uwagi na długi okres czasu na dobę, w którym w kawiarence pracowano, kawiarennik zatrudnił do pomocy dwie młode praktykantki ze szkoły gastronomicznej, Emilię i Ewelinę, które szybciutko wpadły w ustalony rytm pracy i kawiarennik nie krył swego zadowolenia z ich pracy.
Oczywiście że zatrudniając tyle osób pan Adam musiał się liczyć z rosnącymi kosztami, które jednak skutecznie niwelowała frekwencja w lokalu. Już nie tylko stali goście byli ozdobą dwóch pomieszczeń kawiarni, ale też przychodzili do niej pozostali zacni goście miasteczka i okolic, a także zmotoryzowani turyści pomieszkujący w kamperach i przyczepach w ośrodku rekreacyjnym, nierzadko zachodzili na ciasteczka, kawę i wyskokowe napoje. Interes wciąż zatem się opłacał; także dlatego, że kawiarenka nie odstraszała cenami, a pan Adam, jak przystało na doświadczonego już restauratora tłumaczył sobie, że mniejszy zysk a stały, pomnożony przez frekwencje gości, bardziej mu się opłaca, aniżeli stosowanie wysokiej marży wobec mniej liczebnego towarzystwa.
Do kawiarenki, jako się rzekło, przychodzono chętnie, i młodzi i starzy, a, jak zauważył stary pisarz, skrzętnie notujący to wszystko, co się w mieście dzieje, z młodych gości, których najczęściej wymieniał w swoim kajecie, wyróżnił niektóre mające się ku sobie pary. Otóż i Michał, kiedy korzystał z urlopu przychodził do kawiarenki jako gość z kelnerką Edytą, która w tym samym czasie, co Michał z urlopu korzystała. Już tam kawiarennik przewidywał, co się święci w tej parze. Z kolei urlopowana kelnerka Karolina spotykała się czasami w lokalu ze Sławkiem Brożyną, prawnikiem, prawą ręką pana radcy Kracha. I tak się składało, że Karolinę jako gościa obsługiwał wtedy sam szef, pan Adam. 
Jeśli z kolei ktoś pamięta ową wspólną randkę, na którą się wybrali ze strony żeńskiej: Beata i Zuzanna, licencjatki, pracownice w ośrodku hipoterapii w Ciżemkach oraz ze strony męskiej: Krzysztof i Wojciech - aktorzy i lektorzy w radiu „Weronika”, to w lipcowe popołudnia i szczególnie w wieczory z tej czwórki wyodrębniły się dwie pary: Krzysztof i Beata oraz Wojtek i Zuzanna. A gdyby kto zapytał, która z tych czterech par najszybszymi trasami zmierza do ołtarza, to bez wątpienia w największym zagrożeniu pozostaje kawalerstwo pana Sławomira, bo panna Karolina jest osóbką tyleż urodną, co w charakterze swoim zdecydowaną… oj poczuje pan Sławek na sobie silną dłoń kobiecą, no chyba że skorzysta z męskich rad pana Kracha, który przybliży mu zawiłości małżeńskiego stanu i określi w nim pozycję, jaką winien zajmować osobnik płci różniącej się od kobiecego stanu.
Z kolei panna Kasia, z maturalnej już klasy, piosenkarka, przeszczęśliwa faktem, iż pan Majewski zainwestował w nią i nagrał jej debiutancką płytę, pojawiała się w kawiarence w towarzystwie czterech gitarowych, perkusyjnych i saksofonowych młodzianów, bez których ów album, który z pierwszym sierpnia znajdzie się w sprzedaży, nie miałby prawa powstać.
Serdeczna i naturalna radość emanowała z jej twarzy, a w tym miejscu koniecznie trzeba wspomnieć o tym, że panna Kasia, choć nikt nie znający jej, nie daje temu wiary, jest osóbką wybitnie skrytą i nieśmiałą, co zaprzecza występom, jakimi raczy jak dotychczas publiczność Różnaowa. Pan doktor Koteńko raczył był wyrazić się o niej, że szczęśliwie Opatrzność nagrodziła ją muzycznym talentem (także literackim, bo do kilku utworów napisała słowa), bo bez tego daru, panna Kasia przepadłaby z kretesem w świecie, na którego najwyższe piedestały trzeba się dzisiaj łokciami przepychać. I tak się dzieje, że z osób starszych,  z panem doktorem Koteńko młoda piosenkarka w najlepszej jest zażyłości. Ten zawsze pocieszy, wspomoże, zachęci, a na zakończenie rozmowy nawet zakrzyknie:
- Dziewczyno, dasz radę!

[30.07.2017, Campingeulles Les Grandes we Francji] 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz