CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

07 sierpnia 2017

ŚWIĘTA MARIA MAGDALENA OD SZOSY 5.

5.
Kompletnie mnie zaskoczyła. Kompletnie. Ale zanim do tego doszło, muszę powiedzieć, że nie miałem tej nocy żadnych snów. Nie śniłem, chociaż przed zaśnięciem, i po przebudzeniu także, wiele myślałem, a nadmiar myśli jest zwykle pożywką dla snu. Natomiast spało mi się świetnie, przecudnie, na łóżku z twardym materacem, dużą, porządnie wymoszczoną pierzem poduszką pod głową, a przez otwarte drzwi balkonowe wpełzało powietrze iglastego lasu, nasycone żywicą i odgłosami leśnego ptactwa, ale to przed świtem, bo noc stawała się coraz chłodniejsza i nie była już tak upalna jak w czasie naszej rozmowy. Myślałem o tym, jak odmienne było tych kilka ostatnich godzin od dni spędzanych w pośpiechu, starannie zaplanowanych, przeznaczanych na spotkania, rozmowy z klientami, telefony, maile, komunikatory. Życie toczyło się wartko i monotonnie, chociaż każdy dzień wyglądał inaczej, a czasu zawsze brakowało, pomimo tego, że starałem się funkcjonować według harmonogramu, do którego wpisywałem też pory posiłków. Rozdarty pomiędzy oczekiwania finansowe młodych artystów (doskonale rozumiem ich potrzeby) a wymagania klientów, którzy na temat wartości dzieł sztuki mieli zgoła odmienne poglądy, balansowałem na cienkiej linii, nie chcąc zrazić sobie ani jednych, ani drugich. Elastyczna wysokość prowizji była właściwie najistotniejszą bronią w naszym interesie. Na jednej transakcji traciłem, na innej zyskiwałem, ale szczególnie upodobałem sobie transakcje wiązane - znaczny upust na jednym obrazie w zamian za zakup jeszcze jednego „wisielca” - tak nazywaliśmy płótna, które z trudem znajdowały nabywców. Ale zdarzali się, wcale nie tak rzadko, klienci wymagający, dla których kupno obrazu nie było spowodowane tym, że spostrzegli, iż w ich salonie na ścianie pomiędzy kredensem a komodą pozostało trochę wolnego miejsca i chcieli je wypełnić malunkiem współgrającym barwą z deseniem tureckiego dywanu. Ci wiedzieli, czego chcą. Kolekcjonowali obrazy młodych abstrakcjonistów, malujących pod wpływem Picassa, albo też wybierali malarstwo naiwne wzorowane na Rousseau, albo wręcz nawiązujące do amatorskich dokonań prymitywistów z Czech lub Chorwacji. Inni znajdowali przyjemność w gromadzeniu martwej natury, nie oglądając się na styl i formę, jeszcze inni kolekcjonowali „nazwiska”, wróżąc swoim, niedocenianym dzisiaj wybrańcom zawrotną karierę w niedalekiej przyszłości. Byli tacy, którzy nastawiali się na kopie dawnych mistrzów, nie cyfrowo obrabiane reprodukcje, ale starannie, odręcznie wykonane kopie, po jakości których, mówili, odróżnia się utalentowanego artystę od pacykarza.
Osobną grupę stanowili nuworysze albo przedsiębiorcy, także zagraniczni, którzy urządzali swoje gabinety. Kilkanaście razy zdarzało mi się być zaproszonym do pustych ścian wnętrz, które miałem wypełnić malarsko-graficzną treścią, uwzględniając specyfikę zainteresowań klientów, bądź też sprawiając, aby pomieszczona w komnatach sztuka (nie tylko obrazy, również rzeźby, instalacje, metaloplastyka i inne rękodzieło) komponowała się z charakterem przedsiębiorstwa. I tak nowa firma wchodząca na rynek z sokami, napojami gazowanymi, przecierami, dżemami i konfiturami skojarzyła mi się z Pop Artem i jąłem natychmiast szukać akwareli, olei i akryli, które można by zawiesić w gabinecie prezesa, ale też na korytarzach biur. Z kolei przedsiębiorstwo zajmujące się produkcją karmy dla zwierząt, zażyczyło sobie ożywionej natury, a ta wszechobecna była wśród obrazów, jakie podsuwali mi akademicy, szukający zbytu na realistyczne pejzaże i portrety osadzonych w wiejskim i leśnym krajobrazie zwierząt - te prace, zdawały się być najpopularniejsze wśród oglądaczy, choć zarabiało się na nich niewiele z racji ogromnej podaży.
Te dni przepojone pracą agenta, marszanda czy stręczyciela, jak to zgrabnie ujęła kobieta, wypełniały moje myśli tuż po przebudzeniu, lecz bez otwarcia oczu. Przypuszczałem, że przespałem nie tylko świt i poranek, ale też wczesne przedpołudnie - znów poczułem gorący oddech lata, a i słońce dawało o sobie znać rozdając pokojowi, w którym spałem ukośne promienie, które w końcu spowodowały, że otworzyłem oczy i natychmiast przypomniałem sobie o swoim szefie, którego miałem powiadomić po przyjeździe do letniskowego domu, czego jednak nie uczyniłem. Siedząc na łóżku, odbyłem z nim rozmowę, krótką i rzeczową, przekazując mu same pomyślne wieści: że podróż przebiegła bez problemów, gospodarz należycie opiekuje się domem i psami, prawdziwie letnia pogoda zmusi mnie zapewne do kąpieli w jeziorze i będę wypoczywał do woli, czego i jemu życzę w górzystej Słowacji. Nie wspominając mu o przygodzie z kobietą, zapytałem, czy nadal rozważa zatrudnienie kogoś do antykwariatu.
- A co, miałbyś kogoś dla mnie? - zaciekawił się.
- Możliwe, choć na razie tylko głośno myślę.
- Jeśli myślisz rozsądnie, to po urlopie pogadamy.
- Tak. Pogadamy.
Znam go na tyle, aby wiedzieć, że takie zdawkowe „pogadamy” wyraża niemal pełną aprobatę dla pomysłów, jakie mu podsuwam.
- Widzisz, teraz pozostał w firmie pan Henio, a mój skarb, jak by ci tu rzec, bo pewności nie mam, spodziewa się dziecka, więc rozumiesz… nawet miałem z tego powodu zrezygnować z gór, bo nie wiem jak surowszy klimat wpłynie na Zuzannę, ale w końcu stwierdziłem, że przecież nie będziemy się wspinać z dwójką małych dzieci.
- Świetna wiadomość, szefie, gratuluję.
- Zaczekaj z gratulacjami do jutra, na wyniki badań, bo testy ciążowe bywają zawodne.
Nie miał zaufania do współczesnej medycyny? Chciał mieć stuprocentową pewność. Tak jak w pracy. Nawet do najbardziej intratnych i spektakularnych transakcji podchodził z dystansem.
- Wiem, że zrobiłeś wszystko, aby dobić targu i wdzięczny ci jestem za to, ale dopóki nie zobaczę sygnatury pod umową sprzedaży, zachowam spokój, czego i tobie życzę - mawiał, a potem świętowaliśmy kieliszkiem koniaku świetny interes, korzystny i dla nas, i dla przeszczęśliwego artysty, który doczekał się wreszcie tego, o co artyści zabiegają najbardziej - aby ich prace znikały ze ścian galerii za korzystną cenę.
Zapukała do drzwi. Weszła. Była w szlafroku. Odwróciła się, spostrzegając, że nie jestem jeszcze ubrany. Wsunąłem na siebie spodnie i trykotowy podkoszulek.
- Przepraszam. Usłyszałam, że rozmawiasz, więc nie śpisz.
- Dzwoniłem do szefa. Miałem zadzwonić wczoraj, ale zapomniałem. Pewnie chcesz skorzystać z mojego telefonu? - zapytałem.
- Tak, chcę. Ale potem. Przygotowałam dla ciebie dwie niespodzianki.
- Aż dwie niespodzianki naraz? 
- Może inaczej. Jest jedna, a ta niby druga to śniadanie. Przygotowałam je dla nas i czekałam, że jak się obudzisz, to zjemy je razem.
- To miło z twojej strony.
Przeszliśmy do kuchennego aneksu, a tam, wiosenno-letnio, pomidorowo i ogórkowo, skrojona wędlina, żółty ser, owoce, elektryczny czajnik podejmował gorącą spiralą wodę na kawę, a wszystko gustownie podane na bielutkim obrusie, a pośrodku stołu stał wazonik z wodą wypełniony kilkoma dekoracyjnymi słonecznikami. Zwróciłem uwagę na to, że kwiatów wczoraj nie było na stole. Zorientowała się, że patrzę na nie.
- Zeszłam na dół, aby nakarmić psy i znalazłam na rabacie te kwiaty. Parę zerwałam. Właściciel się chyba nie pogniewa, co?
- Nie pogniewa się. Przygotowałaś prawdziwą ucztę, a ja przez noc zgłodniałem.
Zasiadłem do stołu. Ona zaczekała jeszcze na wrzątek, a potem zalała nim dwa kubki z wsypaną wcześniej do nich kawą. Postanowiliśmy wypić ją z mlekiem.
Kiedy siedziała naprzeciwko mnie dzióbiąc sałatkę i pogryzając ją kanapką z szynką, pomyślałem sobie, że chyba stał się cud, chociaż nie wierzę w cuda. Jeszcze wczoraj gotowa była stąd uciec po załatwieniu „sprawy” ze mną, a dzisiaj, zeszła na podwórze i miała tyle czasu na to, aby otworzyć bramę i pomknąć przed siebie, bez oglądania się na to, co powiem i czy zgodzę się na to, aby odeszła. Wydawało mi się, że była do tego stopnia zdeterminowana, aby poświęcić swoją komórkę, byleby tylko odzyskać swoiście rozumianą wolność w podejmowaniu decyzji za siebie. Nie zaprzeczę, że odczuwałem satysfakcję z tego powodu, bo, szczerze powiedziawszy, przewidywałem większe problemy, jakich mogłaby mi przysporzyć i choć może to wydawać się dziwne, ale rozważałem nawet ubezwłasnowolnienie jej na jedną przynajmniej noc. Wymusiłbym jej posłuszeństwo, krępując sznurem jej nadgarstki, a jej pokój zamknąłbym na klucz. Nie miałaby możliwości wydostać się przez balkon ze związanymi rękoma. Dlaczego tak myślałem?
Jedliśmy w milczeniu i przez chwilę zapomniałem o niespodziance, jaką mi przygotowała.
- Po śniadaniu wyjeżdżamy do miasta. Musimy cię jakoś ubrać.
Nie była zaskoczona tym, co powiedziałem, lecz natychmiast zripostowała:
- Nie chcę się ubierać za twoje pieniądze. Mam trochę swoich, choć jestem przed „wypłatą”, więc niewiele tego jest, a zawsze co zarobię, zostawiam u tej pani - tłumaczyła się.
- Owszem, moglibyśmy podjechać do tej pani i, jak sadzę, zabrać od niej przynajmniej część swojej garderoby, bo podejrzewam, że zostawiłaś rzeczy w pokoju u niej, ale teraz nie możemy tego zrobić.
- Rozumiem, że nie możemy, bo…
- ten „twój” może zechcieć sprawdzić, czy cię tam nie ma, więc jeśli zobaczy, że niczego z sobą nie wzięłaś, pomyśli, że uciekłaś gdzie indziej, może z kimś - dokończyłem. - A wiesz, że potem to naprawdę zacznie się martwić, i to nie tylko o ciebie, ale o własny biznes, bo będzie miał podstawy do tego, aby myśleć, że coś ci się stało, więc prawdopodobnie zawiesi swój interes, albo przeniesie go w inne miejsce, aby nie mieć kłopotów. Nie byłaś jedyną, która dla niego i tego jego kumpla pracuje?
- Było nas kilka. Dwie zza wschodniej granicy.
- Trudno, niech się martwi. To chyba najmniejsza z kar, jaka go może spotkać i dlatego, Magdaleno, powinniśmy postąpić tak jak mówię. Kupimy ci ciuchy, jakie ci się spodobają i w których będziesz mogła pokazywać się ludziom.
Słuchała mnie i musiała przyznać mi rację, ale, to prawda, postawiłem ją w niezręcznej sytuacji.
- Potraktuj to jako pożyczkę, którą mi kiedyś zwrócisz - powiedziałem odgadując jej zakłopotanie.
- Człowieku, ale jak ja mogę ci ją zwrócić, zastanowiłeś się? Chyba że… Adam, jak ty o sobie powiedziałeś, o swojej pracy… że jesteś takim sutenerem ściągającym klientów na dzieła sztuki… czyżbyś chciał…
- Przestań, nawet tak nie myśl. A kiedyś i tak na siebie zarobisz.
- Kiedy? Jak?
- Porozmawiamy o tym, jak wrócimy z miasta.
Aż pokręciła z niedowierzaniem głową.
- Czy ty zawsze, człowieku, tak wszystko planujesz?
Uśmiechnąłem się. Dojadaliśmy śniadanie i muszę stwierdzić, że smakowało mi lepiej, niżbym sam je przyrządził, ale zapewne była to także kwestia miłego towarzystwa, w jakim się znalazłem. Czy wszystko potrafiłem zaplanować? O, nie, nie wszystko. Nie mogłem przecież się spodziewać, że spotkam tę kobietę na drodze, że będę z nią rozmawiał i w końcu uprowadzę ją z tego miejsca przy szosie, kojarzącego się z swobodną, wyuzdaną rozrywką, na którą od czasu do czasu pozwalają sobie panowie. Moje działanie było na wskroś spontaniczne, aczkolwiek z biegiem czasu istotnie przemyśliwałem nad dalszym rozwojem wypadków.
Zmyła po nas talerze a to, co zostało ze śniadania, wstawiliśmy do lodówki. Zupełnie zapomniała o niespodziance i myślała już o tym, aby przebrać się w strój, w którym zabrałem ją z trasy, kiedy usłyszeliśmy gromkie: - Halo! Halo, panie Drozdowski!
Zanim oboje zeszliśmy na dół, wpadłem do swojego pokoju i przez okno dojrzałem gospodarza, siedzącego na furmance, którą zatrzymał przed bramą. Chwyciłem z poręczy krzesła kamizelkę i na schodach dogoniłem kobietę. Psy poznały starego Kozieła i rade by były otworzyć przed nim bramę, ale gdy Magdalena do nich doszła musiały podzielić swą radość pomiędzy nią a rolnikiem, który opiekował się nimi podczas nieobecności właściciela letniska. Otworzyłem furtkę przylegającą do bramy, psy przyskoczyły do starca, pogłaskał je, a one po zaznaniu pieszczot przebiegły do pozostającej nieco w tyle kobiety, która nie przebrała się jeszcze ze szlafroka.
- A, to pan! Myślałem, że pan Drozdowski się zjawił - rzucił na powitanie gospodarz. - Ale pana to ja parę razy tutaj widziałem. Pan z firmy Drozdowskiego? 
- Owszem. Pracuję dla niego. Wpadałem tu czasami na weekendy, ale zawsze ze swoim szefem.
- Pamiętam. Raz nawet tośmy wypili z sobą wódeczkę.
- No. Pan Drozdowski pana pozdrawia.
- Nie mógł przyjechać?
- Nie mógł. Wybiera się z żoną i dziećmi w słowackie góry.
- Taki on. Rarytasów mu się zachciało.
- Panie Kozieł - poszperałem w wewnętrznej kieszeni kamizelki - mam tu dla pana pieniądze. Szef kazał panu przekazać.
Stary wziął pieniądze z chęcią, choć bez szczególnego entuzjazmu.
- Panie, ja robię, co mogę, aby pan Drozdowski był zadowolony.
- Nie będzie miał pan krzywdy?
- A bo i z jakiego powodu? Jest jak było uzgodnione (przeliczył pieniądze), nawet z naddatkiem, więc jakbym miał krzywdować. A pan, jak widzę - ściszył nieco głos - przyjechał na wywczasy z żoną… ładna niewiasta.
- To moja narzeczona - poprawiłem, starając się, aby moje słowa uszły uwadze kobiety bawiącej się z psami.
- Też dobrze i na jedno wychodzi, że ładna.
- A dziękuję, przekażę.
- A ja - gospodarz poprawił czapkę na głowie - ja jutro na targ do miasteczka jadę ze swoją, to wstąpię do państwa. Jajeczek państwu potrzeba, śmietany, masła, mleka. A i twaróg świeży, Zosia sama przyrządziła - wypowiadał te słowa w tajemniczy sposób, zerkając to na mnie, to na zbliżającą się do nas kobietę.
- Magdaleno, co byś powiedziała na prawdziwy wiejski twaróg i śmietanę, na mleko? - rzuciłem w stronę kobiety, a do Kozieła: - Niech tak będzie. Policzymy się. Nie chcę, żeby pan był stratny.
- A w żadnym wypadku - upierał się stary. - Za te pieniądze, co je od pana Drozdowskiego dostaję, to nie śmiałbym wziąć grosza.
- Ale, panie Kozieł, ja nie Drozdowski.
- Wielka mi różnica. I tak na swoim postawię, a od pana liczę tylko, że pochwali.
Skinąłem głową. Magdalena podeszła na tyle blisko do nas, że wyciągnęła dłoń na spóźnione powitanie starego.
- Ja pochwalę, panie Kozieł - powiedziała z uśmiechem.
- Tyle że, moi państwo, uczynię wam kłopot, bo my żoną o piątej rano na targ wyruszamy, a zostawić pod płotem nie wypada. Do tego psy pomyślą, że to dla nich.
- W takim razie nastawimy sobie budzik na piątą, albo… albo nie położymy się spać i zaczekamy na pana.
Kozieł puścił do mnie oko, odwrócił się na pięcie, pomachał nam na pożegnanie, zawołał na konia i odjechał.
Spojrzałem na nią, jak by tu powiedzieć: znacząco.
- No co, skoro jestem twoją narzeczoną…
Towarzyszyłem jej, gdy wchodziła na górę się przebrać, a sam zabrałem opróżnione torby i kluczyki do auta. Kiedyśmy schodzili schodami na dół zapytałem:
- A twoja niespodzianka dla mnie?
- Potem. Po powrocie.
Upał. Nie było czym oddychać.

[04/05.08.2017, Water End, Buckinghamshire w Anglii]


6 komentarzy:

  1. Ciekawe, te "damy"pracujące przy drogach wydają się raczej wyzywające i wulgarne, niż ładne...
    Też wolałabym mieć na ścianach dzieła sztuki, a nie mizerne reprodukcje:-(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... natomiast ta "dama" występuje w kawiarence, co czyni istotną różnicę... patrz (przekornie) podtytuł: "życie jest fikcją" , pozdrawiam :-)

      Usuń
  2. Wszystko zmierza w dobrym kierunku, więc pewnie będzie happy and. Tak mało szczęścia w życiu, że życzymy sobie, by czytać o bajkowym życiu i dobrych rozwiązaniach.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pisałem onegdaj, dlaczego moje teksty mają pozytywne przesłanie i pewnie jeszcze kiedyś o tym napiszę... pozdrawiam :-)

      Usuń
  3. Skąd ona szlafrok wzięła, skoro przez Ciebie z szosy została zgarnięta? Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. patrz część 4.:
      "- Adam!
      - Tak?
      - A ta twoja żona szefa nie będzie miała nic przeciwko temu, że ubrałam jej koszulę i szlafrok?" również pozdrawiam :-)

      Usuń