CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

01 sierpnia 2017

ŚWIĘTA MARIA MAGDALENA OD SZOSY 1.

1.
Nareszcie urlop po wielu, wielu miesiącach tyrania non stop, w stresie, niekończących się negocjacjach, spotkaniach i rautach; aż nawet zatęskniłem do tych dziewiczych lat, do pierwszych tłumaczeń z hiszpańskiego, a wcześniej do swoich studenckich gryzmołów wydawanych w prasie jak najbardziej przeznaczonej dla żaków. Że nie zarabiało się wtedy? Cóż z tego, kiedy świat stawał otworem, podając jak na tacy to wszystko, co wydawało się wtedy proste i oczywiste, i piękne zarazem. Studiowało się przecież kulturoznawstwo, a potem dla sportu historię sztuki i miało się w głowie setki planów na to, jak przeżyć życie, aby nabrało sensu, aby nie potoczyło się w zbyt wielkiej odległości od marzeń. Tymczasem rzeczywistość nieco zmieniła plany; teraz wiem, że nie na gorsze, choć aby dojść do tego lepszego harowało się dniami i nocami.
- Należy ci się zasłużony urlop - to powiedział Maks, nie ja, choć miałem te słowa na końcu języka i mogłem je wypowiedzieć do niego zawsze, bo drzwi jego gabinetu za każdą uwieńczoną sukcesem transakcją otwierały się przede mną szerzej. Powiem nieskromnie, że jestem najlepszym marszandem - stręczycielem w jego agencji, a stałem się nim już wtedy, gdy dla belgijskiego klienta udało mi się za psie pieniądze pozyskać mosiężne posążki z brocante, których wartość stukrotnie przekraczała drobne monety, jakie na ich zakup wydałem. Wtedy jeszcze Maks działał na terenie Francji, a gdy rok po tej nadzwyczajnej transakcji zajął się dziełami sztuki współczesnej, antykiem i antykwarystyką tylko w kraju, dostarczyłem mu tak niezbędnej do prowadzenia tej działalności gotówki i, co chyba jeszcze ważniejsze, naroiłem mu klientów z wypchanymi portfelami, łasych na polską, nowoczesną sztukę.
- Wiem, że mi się należy - odparłem bez namysłu. - Maks, cisza i spokój to to, czego dzisiaj najbardziej pragnę. Chciałbym też przemyśleć sobie kilka spraw, bo widzisz, Maks, w tym tumulcie wydarzeń ostatnich paru lat to ja się prawie pogubiłem i powinienem nareszcie zrobić porządek ze swoim życiem. 
- Tylko mi nie mów, Adamie, że masz zamiar zmienić pracę, pozbawiając agencję człowieka, na którym najbardziej mi zależy, a w dodatku mającego w sobie coś, co potocznie nazywamy szczęściem.
Miło było usłyszeć te słowa z ust pracodawcy, słowa, którym towarzyszyła wręczona mi z kurtuazją szklaneczka schłodzonej whisky. Wlałem w siebie łyk, patrząc Maksowi prosto w oczy, potem tajemniczo zamilkłem i wreszcie palnąłem:
- Maks, raz, że zawdzięczam ci tak wiele, a dwa, że chyba nasza przyjaźń warta jest przynajmniej tyle, aby, gdybym myślał o odejściu z firmy, nie uczynił tego z dnia na dzień. Nie, Maks, chcę dla ciebie pracować, co jednak nie oznacza, że nie zamierzam niczego zmienić w swoim życiu. Tak, chcę się ustatkować. Odbierzesz to jak banał, ale nic, chcę mieć rodzinę, kobietę, żonę, tak jak ty, jak inni. Trzydzieści sześć lat to wiek odpowiedni, prawda? 
Maks nie dość, że mnie zrozumiał, to chociaż akurat w tej sprawie nie był w stanie mi w niczym pomóc, to w jednej chwili odwrócił się ode mnie, przeszedł na drugą stronę biurka, otworzył szufladę i podszedł do mnie już z kluczem w ręce, który wcisnął w moją dłoń.
- Przez cały miesiąc mój domek nad jeziorem należy do ciebie. Wiesz, jak dojechać. Byliśmy tam. Tam myśli się wspaniale.
Uśmiechnąłem się. Maks być może zapomniał, ale miałem swój udział w zakupie dla Maksa tego domu. To ja przypadkiem trafiłem na ogłoszenie tuż po tym, jak wspomniał mi coś, że potrzebne mu miejsce, w którym mógłby złapać trochę świeżego powietrza i choćby przez tydzień pobyć w jakimś uroczysku wraz z żoną i dziećmi, z którymi nie widuje się tyle, ile powinien. Bo Maks, podobnie zresztą jak ja, jest pracoholikiem i za pomyślność finansową agencji płacił niedostatkiem czasu, jaki spędzał z rodziną. Całe szczęście, że żonę miał wyrozumiałą, i ładną, a nie zawsze, to trzeba wiedzieć, piękne żony są wyrozumiałe.
Rozmawialiśmy jeszcze dobry kwadrans, a ja, dziękując za zaproszenie, myślałem o tym domu położonym na skraju świerkowego lasu, na słonecznym wzgórzu, z którego rozciągał się przemiły widok na ciasną zatoczkę jeziora. Sam dom i hektar łąki były ogrodzone wysokim drucianym płotem (dzieło poprzednich właścicieli). Dom przypominał poniekąd twierdzę, do której dostęp późną jesienią, w zimie i wczesną wiosną miał mieszkający o kilometr od tego miejsca gospodarz, który za opłatą doglądał posiadlości, a na noc pozostawiał w niej dwa puszczone luzem owczarki. 
Maks ułatwił mi wybór miejsca, w którym miałem zniknąć przed światem na całe trzydzieści dni sierpnia. Nie miałem śmiałości poprosić samemu o możliwość skorzystania z jego posiadłości nad jeziorem, choć wiedziałem, że Maksa tam nie będzie; wcześniej chwalił się, że w pierwszej połowie sierpnia - a jest to okres czasu, w którym, choćby nie wiem co się stało, Maks wypoczywa z rodziną - wybrał słowackie Tatry, które go jeszcze nie widziały. Ja z kolei nigdy nie planowałem najkrótszych nawet wakacji. Uruchamiałem silnik, podjeżdżałem do najbliższego marketu, gdzie kupowałem prowiant i napoje, na wypadek, gdyby zdarzyło mi przystanąć w odludnym miejscu, skąd musiałbym biegać po najniezbędniejsze artykuły do sklepu oddalonego o dwa kilometry albo i więcej. 
Wiedziałem, że przebywając nad jeziorem będzie podobnie, bo cała infrastruktura spożywcza i nie tylko mieściła się po drugiej stronie akwenu, a dojazd tam autem po wyboistych, szutrowych drogach zajmował prawie pół godziny, co tym samym wykluczało, abym miał się wybierać tam pieszo. Ponadto nie zamierzałem zbyt często korzystać z auta, tak jak i z telefonu, czy telewizora, co w moim akurat przypadku było zrozumiałe - w swojej pracy cywilizacji miałem aż w nadmiarze i naprawdę, nie kokietując, chodziło mi tylko o to, aby wypocząć, leżakując na hamaku, pijąc piwo, jeść szybkie i prymitywne dania, poczytać do snu książkę (wziąłem z sobą Cortazara, Ortegę i Marqueza), a jeśli miałbym się gdzieś zapuścić w las czy nad jezioro, to chętnie pozbierałbym po świcie grzyby lub jagody, podszedł do gospodarza po świeże jajka, mleko i chleb (dowiedziałem się, że gospodarzowa sama wypieka chleb) albo połowiłbym rybek, do czego wielokrotnie zachęcał mnie Maks, dodając, że w komórce do wędkowania znajdę wszystko, czego dusza zapragnie.
Spakowałem się zatem, nie jak do zagranicznej wycieczki, bo postawiłem na komfortowy luz, pakując do walizki znoszone letnie ubrania, a moje wyjściowe garnitury, krawaty i koszule zamknąłem na klucz w szafie i nareszcie mogłem odetchnąć świeżym, choć jeszcze nie do końca wakacyjnym powietrzem. Zanim miało to nastąpić, trzeba było porobić zapasy jedzenia i napojów, tym razem znacznie obfitsze niż zawsze i po stuprocentowym wypełnieniu bagażnika obrałem kurs na Jeżynowe Wzgórze, bagatelka - dwieście pięćdziesiąt kilometrów.
Kto podróżuje w piątkowe późne popołudnia, ten wie, ile trzeba mieć w sobie samozaparcia, aby przeżyć te rozliczne korki przy wjazdach i zjazdach na obwodnice, nie mówiąc już o centrach niewielkich miast, także wiosek, w których ruch dodatkowo tamowany jest przez traktory ciągnące przyczepy z pszenicą, sianem, z czymkolwiek, co warte jest do przewiezienia do stodoły, silosu albo na pole. Jechałem wolno, przystawałem, posiliłem się hamburgerem i kawą na dwóch stacjach paliw, aż w końcu purpurowe słońce położyło swą gorejącą głowę na koronach przydrożnych drzew i na odleglejszych grzywach szarzejących lasów.
Droga poprowadziła mnie właśnie pomiędzy trzpieniami wysokich sosen, które stojąc w zwartym szeregu broniły dostępu ostatnim przebłyskom ginącego słońca. Jadąc wolno, by nie powiedzieć, ociężale, przez opuszczone do połowy szyby nissana wdzierał się zapach grzybnego lasu, wilgoci mchu i paproci, a czując te zapachy, uświadamiałem sobie, że już niedługo będzie mi on towarzyszył przez cały miesiąc, będę się z nim budził i zasypiał wtulony w poduszkę, przykrywając się samym prześcieradłem. Już niedługo. Jeszcze sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kilometrów, wytrzymam, ale nie bez papierosa. Zwolniłem za jednym z zakrętów, gdzie po prawej stronie niewyraźnie zamajaczył piaszczysty, odebrany świerkowemu zagajnikowi parking na trzy - cztery samochody. Wysiadłem i zapaliłem.

[26.07.2017, Chester, Chestershire w Walii, Coleshill, W. Midlands w Anglii] 

1 komentarz: