1.
Zatrzymuję się na
parkingu przed Alençon w Normandii w drodze do Paryża. Zostało mi równo 200
kilometrów, a rozładunek mam jutro na 13-tą. Wiozę materace do szpitala.
Nastało chłodne lato. Chłodne
i deszczowe późnym wieczorem.
Mam trochę czasu dla
siebie. Na pisanie i czytanie.
Dzisiaj nad ranem
miałem problemy z otwarciem pliku, w którym pomieściłem osiem stron tekstu,
dalszej części „Nad rzeką”. Myślałem, że nie uda mi się go odzyskać i pomyślałem
sobie, że nie ma sensu odtwarzać go z pamięci ponownie. Raz zaczętej i
rozwiniętej myśli raczej nie porzucam; ale jeśli jednak mi przepadnie - nie
powracam do niej.
A że miałem na
podorędziu inny pomysł na tekst, korzystając z wolnego czasu zacząłem go pisać.
Szło mi nawet nieźle, aż tu nagle przyszedł mi do głowy pomysł, w jaki sposób
odzyskać utracony tekst. Udało się. I oto mam do wyboru dwa warianty
opowiadania, a właściwie dwa opowiadania o podobnym charakterze. Najgorsze w
tym wszystkim jest to, że teraz nie chcę rezygnować z żadnego z nich, nie chcę
też ich scalić w jedno. Sam jestem ciekaw, co z tego wyjdzie, bo ostatnio
czuję, że pisanie nie za bardzo mi wychodzi.
2.
Gdy nastała ciemność,
słuchałem Kory. Zapewne powtórzę się, pisząc, że to wręcz niemożliwe, aby
właściwie wszystkie piosenki Kory (z Maanamem) były przebojami. Niemożliwe, ale
prawdziwe. Spaceruje mi po głowie fraza: „szczęśliwe chwile to motyle, miłość
wieczna tęsknota”. Dwa skromne wersy, a ileż w nich prawdy.
Jestem na siebie zły,
bardzo zły, że prowadząc kawiarenkę przez tak długi czas, nie znalazłem go, aby
zaprosić do niej choćby kilku piosenek zmarłej artystki. A przecież zawsze
lubiłem słuchać Kory.
I kiedy pomyślę sobie,
że moment po śmierci Olgi Sipowicz jakiś łajdak, kretyn, totalne zero,
bezmózgowiec, debil, zgliszcze, ruina, bęcwał, burak z pisu robi sobie żarty z
choroby Kory, zanosząc się od śmiechu wydobytym z własnej, opróżnionej z
rozumu, a wypełnionej kloacznym bełkotem głowy dowcip sięgający absolutnej
depresji, kiedy więc sobie pomyślę o tym nikim, to wciąż myśląc i
przemyśliwując krzyczę na głos, że świat zwariował na dobre, a Ty, Panie Boże,
choć jesteś stary i schorowany, to musisz swą ołowiową ręką przywalić temu
imbecylowi i jemu podobnym, bo jak nie Ty, to ja mu przywalę.
3.
Miało być
kulturalniej, ba, chyba się nie da, nie w tych czasach pogardy dla prawdy,
rozumu i przyzwoitości. Oj, dożyło się ciekawych czasów, panie Kuroń. Pomyślał
pan kiedy, że gdzie jak gdzie, ale w Polsce znajdzie się taka polityczna siła,
która faszyzm pochwali? W moich osobistych PRL-owskich wspomnieniach nie
znajduję takiego, które byłoby zwierciadłem słów wypowiadanych dzisiaj przez
obecną władzę. Owszem, gromiono Zachód, pastwiono się nad reakcyjnymi siłami, ale
nawet w najbardziej haniebnym dla PRL-u okresie, gdy wysyłano Polaków
żydowskiego pochodzenia do Izraela, język jakim się posługiwano nie był aż tak
nikczemny jak obecnie.
Ja wciąż o języku, bo
język dla mnie to świętość.
4.
Specyficznym językiem
opartym na dialekcie kresowym napisany jest „Ptasi gościniec” Haliny Auderskiej,
po który sięgnąłem i czytam go na zmianę ze zbiorem opowiadań Andrzeja Struga
p.t. „Ludzie podziemni”. Ten komu śpiewność akcentu i koloryt zabużańskiego,
poleskiego słownictwa odpowiada, przeczyta książkę pani Auderskiej z ogromną
przyjemnością, doceniając leksykalny kunszt autorki. No cóż, pisarka była
przecież także leksykografem, więc nie dziwota, że z taką namiętnością
posługuje się w swojej plebejskiej opowieści językiem cokolwiek archaicznym,
prawie że przez współczesnych zapomnianym.
Do „Ludzi podziemnych”
dopiero się dobrałem, sam autor jest mi znany, ale w tym miejscu pozwolę sobie
na pewną refleksję związaną niekoniecznie z jego twórczością, refleksją sprzed
kilkudziesięciu lat.
Otóż w Łodzi, niemal w
samym centrum miasta znajduje się ulica Andrzeja Struga (tak naprawdę to nie
wiem, czy jeszcze istnieje - wszak Tadeusz Gałecki - vel Andrzej Strug był
pisarzem cokolwiek rewolucyjnym i jak najbardziej nie powinien się podobać
obecnej władzy, a już na pewno IPN-owi). Wiem i pamiętam, że Łodzianie
mieszkający w centrum miasta częściej posługiwali się skróconą nazwą ulicy
upamiętniającej wspomnianego pisarza, a mianowicie: tłumaczono np. jak dojść do
ulicy Andrzeja.
Oczywiście trudno mi
powiedzieć, jak powszechne było owo skracanie nazwy tej ulicy - ja napisałem o
tym na podstawie własnych i w dodatku częstych doświadczeń.
… a o dach i szyby
auta deszcz dzwoni, deszcz dzwoni… tyle że na szczęście jeszcze letni…
[16.08.2018, Aire de
Longrais, Orne, Normandia we Francji]
Ty nędzny czlowieczku te wszystkie epitety chyba O sobie piszesz. Żal mi Ciebie maly człowieku, tyle w Tobie nienawiści...To chyba boli, A może można to leczyć????
OdpowiedzUsuńIgnor ��
UsuńNie czyń sobie wyrzutów z powodu nieobecności w kawiarence Kory - czasami myślimy, że ktoś pobędzie wśród nas wiecznie...
OdpowiedzUsuńJa chciałabym wiedzieć co z bęcwał nazwał pogrzeb Kory piknikiem, bo nie doczytałam.
Upał nie odpuszcza, a tu pora do pracy iść...
Pewnie tak wlasnie myslalem
UsuńSmooth
Dwa teksty na ten sam temat? Musi być niezwykłe ich zestawienie. Spróbuj.
OdpowiedzUsuńSerdeczności zasyłam
No tak. Ale jak sie nie powtarzac
Usuńsmooth