Przyjechał na pogrzeb
brata. Był młodszy od zmarłego o cztery lata, ale te jego sześćdziesiąt osiem
to też ładny wiek. Szedł za trumną ponad 3 kilometry, choć u siebie w mieście
na spacery poświęcał nie więcej niż pół godziny dziennie. Dawało to niespełna
kilometr - okrążał kilka bloków, dochodził do przystanku tramwajowego i wracał.
Najdłuższym jego spacerem była wędrówka od przystanku tramwajowego przy teatrze
Bagatela (oczywiście przedtem dochodził do krańcówki na Bronowicach, gdzie wsiadał
do tramwaju) aż do Jamy Michalika -
przekraczał w ten sposób wąskie przy Bagateli Planty, przecinał Rynek,
odpoczywał w Mariackim i potem jednym tchem przechodził Floriańską do tej
sławnej kawiarenki.
Ale co innego udawać
się na spacer raz w tygodniu w niedzielę, mając u boku żonę, która najlepiej
wie, kiedy powinni przystanąć, aby nie dostał zadyszki, a co innego iść za
trumną brata w tłumie ludzi, którzy nie będą przecież dostosowywali tempa kroku
do jego fizycznych możliwości, tym bardziej, że ich myśli skierowane są gdzie
indziej.
Mimo wszystko starał
się nadążać… w końcu to brat. Równie dobrze mogli się zamienić miejscami, choćby
wtedy, gdy dostał pierwszego, a potem drugiego zawału.
Żona, która znała jego
możliwości, była niepocieszona - odmówił wzięcia taksówki. Przeszedłby wtedy te
pół kilometra od kościoła, a nie jak teraz, od samego domu.
Oczywiście przeżył
bardzo śmierć brata, ale po męsku nie uszczknął z oczu ani jednej łzy.
Najbardziej cierpiał w chwili czytania telegramu. Żona musiała mu podać kropelki
na uspokojenie.
Powoli oswajał się z
myślą, że Józef już nigdy do niego nie napisze, nie przyjedzie, nie zadzwoni. W
pociągu zebrało mu się na wspomnienia. Wspominając starszego brata milczał, ale
nie był smutny. Zdaje się, że przypominał sobie wszystkie pogodne momenty z życia
brata.
Idąc w pogrzebowym
orszaku odczuwał dumę.
- Ileż ludzi! Musieli
dostać wolne… i ta orkiestra! Chciałbym mieć taki pogrzeb - pomyślał.
Barbara widocznie
podpatrzyła jego myśli. Tak to bywa - po wielu latach małżeństwa nie ma się problemu
z odczytaniem myśli swojego partnera. Pokręciła głową i spojrzała mu w oczy ze
złością.
- Daj spokój, o czym
ty myślisz. Tak nie wolno.
Nie powiedziała tego,
ale on odczytał te słowa z jej spojrzenia.
Ziemia, którą pożegnał
brata była sypka - usłyszał delikatne jej muśnięcie o twardą, dębową skorupę
trumny.
Na konsolację podobnie
jak większość członków rodziny udał się z Barbarą zamówionym autobusem.
Jak zwykle ma to
miejsce podczas pogrzebu w rodzinie, późny obiad stanowił jedynie tło dla
wspomnień, a rozproszeni po świecie najstarsi z rodu wykorzystywali ten czas na
dzielenie się szczegółami własnej biografii nie zawsze obecnej w listach
pisywanych do siebie.
Po posiłku przyszedł
czas na zażycie lekarstw, które utrzymywały go w jako takiej kondycji. Barbara
odeszła na bok i poszperała w torebce. Była pewna, że po przyjeździe pokazywała
rodzinie, jakie lekarstwa wuj musi zażywać, ale co się stało z najważniejszą
tabletką?
- Musiałaś nie zabrać
- stwierdził - ale nie martw się, wytrzymam bez niej. Jakby co, w miasteczku
jest apteka.
- Ale te tabletki są
wydawane tylko na receptę - martwiła się Barbara. - Czy nikt nie widział
powlekanych tabletek wielkości proszka od bólu głowy z krzyżykiem? Były w
papierowej saszetce, takim małym zawiniątku? - zapytała.
- A jaki jest kolor
tych tabletek? - ktoś spytał.
- Pomarańczowy -
odparła nie przywiązując uwagi do faktu, że pytanie o kolor lekarstwa samo w
sobie było błahe, by nie powiedzieć idiotyczne.
Chłopiec na chwilę
zniknął z pola widzenia rodziców i członków rodziny obecnych na konsolacji.
Przeszedł do pokoju pradziadka, w którym na czarnym dębowym stole jeszcze przed
południem stała brązowa, dębowa trumna. Przeszukał szufladę szafki, na której
stało radio, coś znalazł i przebiegł do swojego pokoiku. Otworzył swoją
szufladkę, wyjął z niej plastykowe pudełko z akwarelowymi farbami, chwycił
pędzelek, ale zanim dotknął nim odpowiedniego sprasowanego kółeczka, poślinił
miotełkę pędzelka. Potem zaczął malować.
W wielkim stołowym
pokoju pojawił się w chwili, gdy brat zmarłego głaskał wypielęgnowane włosy
swojej żony.
- Uspokój się już. To
ja powinienem pamiętać o lekach. Tak wiele dla mnie robisz.
Chłopiec podbiegł do
pradziadka.
- Dziadziu, może ta ci
pomoże. Pomalowałem ją na pomarańczowo.
Pogodny uśmiech rozlał
się na twarzy najstarszego teraz z rodu.
- No widzisz, jakie to
proste - nie było tabletki, a już jest - powiedział do żony, która tarmosiła i
tak już rozwichrzone włosy malca.
W podróż powrotną
wybrali się następnego dnia rano. Przez całą drogę brat zmarłego spał. Tylko od
czasu do czasu odruchowo wsuwał palce do butonierki w swoim ciemnogranatowym
garniturze. Pomarańczowa tabletka była na swoim miejscu.
[19.08.2018, Koeln w Niemczech]
Piękna i romantyczna historia. Przypomniała mi się "Kamizelka".
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam