Kolejne zmagania z moim odwiecznym wrogiem, któremu na imię Czas. Wyposażony w niezbędny ekwipunek wyjechałem odebrać trochę tego, co upłynęło i przeciekło między palcami. Skupiłem się na tej boskiej godzinie powrotu z biura, na piętnastej piętnaście, dodając trzy kwadranse na zjedzenie obiadu, czasami na jego przygotowanie lub inaczej: dokończenie obiadu. W każdym razie od szesnastej zacząłem odbierać minuta po minucie, a co odebrałem, pakowałem do skórzanej, brązowej teczki pozostałej po dziadku, takiej z żelaznym, pokrytym patyną miedzi lub mosiądzu zamkiem. Oczywiście że najtrudniej miałem z matką. Musiałem ją zmniejszyć do takich rozmiarów, aby móc ją bezpiecznie schować do teczki i przenieść w niej do siebie, do miejsca, w którym mieszkam. Nie było z tym kłopotu, bo po szesnastej matka często zasypiała na kanapie po wyczerpującym, jak mówiła, dniu. Wprawdzie tego dnia pracowała w biurze osiem godzin, ale do pełnego bilansu należy dodać późne godziny nocne spędzone na odrabianiu pracy domowej, bo znów w księgowych papierzyskach zabrakło dziesięciu groszy i trzeba było je odnaleźć. Dlatego matka tak szybko wsunęła się pod koc. Chodziliśmy na paluszkach, a najciszej stąpał kot Buras, który korzystając z absolutnej ciszy wskakiwał na kanapę i zawsze znajdywał miejsce dla ułożenia swego puszystego, pręgowanego ciała.
Podnosząc matkę z jej kanapy i przenosząc ją do otwartej teczki po dziadku, musiałem uważać na to, aby jej przypadkiem nie połaskotać. Szyja, pachy i szczególnie stopy mojej matki były niezwykle wrażliwe na dotyk obcej dłoni i palców. Czasami wystarczało zatrzymać spojrzenie na jej stopach, aby pomyślała, że skutkiem tego spojrzenia będzie muśnięcie jej wrażliwego miejsca. Już wtedy próbowała temu przeciwdziałać podnosząc nieuzasadniony rwetes.
Ale udało mi się nie sprawić jej łaskotliwego bólu. Kiedy leżała już swobodnie w teczce, którą otrzymałem w spadku po dziadku, pozbierałem z pokoju jeszcze kilka przedmiotów, z którymi po odbyciu koniecznej drzemki matka się nie rozstawała. Był to dobrze piszący długopis, krzyżówka z jakiegoś pisma, książka, kilka sztuk herbatników i szklanka gorącej, bardzo ciemnej herbaty, najlepiej Ceylon, Madras lub Yunnan. To dopiero sztuka umieścić w dziadkowej teczce gorącą herbatę w szklance! Udało się – nie uroniłem ani kropelki.
Jednym słowem, tego dnia moja wyprawa się udała. Odebrałem Czasowi przynajmniej dwie godziny, a przy tym odzyskałem matkę i kilka jej drobiazgów.
Teraz ilekroć wypijam ciemną herbatę, najlepiej Ceylon, Madras albo Yunnan, częstuję nią matkę, która jednak jej nie wypija i czarodziejski bursztynowy płyn pozostaje nietknięty.
[16.04.2021, Toruń]
Gratuluję wyobraźni!
OdpowiedzUsuńTylko takie "bujanie w obłokach" może spowodować że zachowamy względną normalność...
OdpowiedzUsuń