Działo to się w czasach normalnych, kiedy to po wsiach, osadach i siołach chodzili kaznodzieje z dobrą nowiną, a z daleka widok ich sutann zapowiadał szacunek ze strony tych, którzy tych ludzi w czerni spotykali.
Zachodził do nas taki jeden duchowny - smukły, wysoki, z twarzą w zmarszczkach dodających mu wieku, zachodził do naszego domostwa w porze obiadu, a częstowano go tym, co jedna z dwóch naszych kobiet w uwarzyła. Następnie zapraszano go na herbatę lub kawę do pokoju gdzie przyjmowano zwykle gości, gdzie prócz stołu i krzeseł stały dwa fotele, tudzież dla odpoczynku kanapa zarzucona pluszowym, miłym w dotyku nakryciem. Gospodarz, gospodyni i oboje młodych, jeszcze w tym czasie bezdzietnych, zasiadali z kaznodzieją wokół stołu nakrytego białym, wykrochmalonym obrusem, na którym stał lichtarz z płonącą równym, wysokim słupem ognia świecą.
Kanonik, który rezydentem był w pobliskiej parafii z racji zasłużonego wieku w niewielu mszach uczestniczył jako mistrz ceremonii, więc proboszcz przeznaczał go do odwiedzania parafian. Staremu kapłanowi łacniej było wyprosić u ludzi jaki grosz lub być wyposażonym w prowiant i artykuły chemiczne pierwszej potrzeby. Częstowano go nierzadko jajkami, mlekiem, kiełbasą domowego wyrobu lub świeżo upieczonym chlebem, dostawał też proszek do prania, mydło, wodę kolońską, takoż nowe koszule, skarpety, ciepłe rękawice i swetry wydziergane zręcznymi palcami kobiet.
Dowoził starego Felicjana – takie starożytne imię nadano księdzu po urodzeniu – chłop samotny, również posunięty w latach, Wijas się nazywał, który po sprzedaży paru morgów ziemi najął się do pracy w probostwie jako wozak i zamieszkał na plebanii. Złote ręce do pracy miał ten człowiek i wielką do niej ochotę, a kiedy stary kapłan rezydent pojawił się po raz pierwszy w probostwie, losy tych dwóch zostały przez księdza proboszcza połączone. Innymi słowy ci dwaj starzy ludzie wyruszali chłopskim wozem do osad, wiosek i siół rozproszonych niemiłosiernie po okolicy, aby zawozić ludziom dobre słowo opowiedziane przez rezydenta, a przy okazji zaczerpnąć ów grosz i darowane produkty do parafii.
Okolica wcale bogatą nie była, lecz ludzie z natury dobrzy nie odmawiali kościołowi pomocy, zwłaszcza że proboszcz wszelki nadmiar przywiezionego furą przez rezydenta Felicjana i Wijasa rozdawał najbardziej potrzebującym – wszak były to czasy normalne, ewangeliczne, kiedy szanowano się nawzajem.
Jako się rzekło, po obiedzie przy herbacie (rzadziej przy prawdziwej kawie) ksiądz Felicjan z zapałem opowiadał o pierwszych chrześcijanach, podpierając się Nowym i Starym Testamentem i na poczekaniu przytaczał, czy też wymyślał niesamowite historie, w których myślą przewodnią były pobożne, ale nade wszystko obfite w dobro czyny ludzi, którzy z niewiadomych dotąd powodów nie zostali świętymi, lecz pewnie w przyszłości, jak zapewniał kanonik, się nimi staną.
Słuchano księdza Felicjana z zapałem i wiarą, zadawano mu pytania i dziwiono się, że w tak sędziwym wieku duchowny cieszy się tak doskonałą pamięcią i erudycją. Jednakowoż w pewnym momencie głos starca począł się załamywać i był to znak, że jego opowieści zmierzają do rychłego końca, a jego autorowi przysługuje teraz drzemka. Tak i gospodarze wskazali kanonikowi kanapę, przyniesiono z izby sypialnej koc i poduszkę, na której ten złożył swą utrudzoną szlachetnym występem głowę, a nakryty kocem, prawie natychmiast zasnął.
W dniu, o którym mi opowiedziano o tej wizycie (nie było mnie jeszcze na świecie – istniałem dopiero w zamysłach moich rodziców), ksiądz rezydent spał niemal trzy godziny, spał jeszcze, gdy do drzwi domostwa zapukał wozak Wijas, który podczas pobytu księdza dobrodzieja w naszym domu, wyjechał był w odwiedziny do swojego dawnego kompana, a jakże – rolnika, od którego pobrał darowany mu worek ziemniaków. Wozak nakarmić się w naszym domu nie dał, gdyż ugoszczony przez przyjaciela nie odczuwał głodu; pozwolił się natomiast namówić na kwas chlebowy, którego był, jak się okazało, zdeklarowanym amatorem.
Przebudziwszy się, ksiądz rezydent najpierw przepraszał za nadzwyczajnie długi sen, jaki go zmorzył, po czym pobłogosławiwszy dom i żyjących w nim parafian odebrał od nich dary, za które schylając się głęboko, podziękował i opuścił nasze progi.
Nikt wtedy z domowników nie przypuszczał, że była to ostatnia wizyta księdza Felicjana u nas. Podobno zachodząc do innych domostw, jego opowieści stawały się coraz krótsze, a sen trwalszy i obszerniejszy, sen, z którego wybudzał się niechętnie, tak jakby przygotowywał się nasz kaznodzieja do snu wiecznego.
Tak i to, w co nie chciano w naszej osadzie wierzyć, o czym nie zamierzano nawet myśleć, stało się nieuchronne – ksiądz Felicjan zszedł był z tego świata w miesiącu, w którym ja na tym samym świecie się pojawiłem. Nie minął rok od tego zasmucającego ludzkie zmysły i serca wydarzenia, kiedy nakazano proboszczowi zmienić parafię. Tak i nastali kolejni księża, co jeden, to gorszy. Był pośród nich krzepki pijus, był karciarz, kobieciarz, nawiedzony politykier, nastał po nim nienawistnik, aż przyszło do takiego, który wszystkie te wszeteczeństwa łączył w sobie i dzisiaj w samo południe przed nim mam stanąć, a pomiędzy nami ma być ustawiony pieniek, na którym złożę posłusznie głowę, którą kat odetnie mi od korpusu specjalnie zaostrzoną na tę okoliczność siekierą.
O ile nie sprawię wam, drodzy parafianie, kłopotu, poproszę o papierosa i szklankę mocno schłodzonej gazowanej wody. Zostało wszak pół godziny do egzekucji, a słońce dobija się do zenitu i niemiłosiernie piecze.
[05.04.2021, Toruń]
Przerażające jest to zakończenie Kawiarenko...
OdpowiedzUsuńTo zakończenie, oczywiście zachowując odpowiednie proporcje, jest ilustracją tego, co może mieć do zaproponowania kościół katolicki w Polsce w najbliższym czasie.
UsuńStanąć w ostatniej życia godzinie przed takim pseudo duchownym to wręcz obraza...
OdpowiedzUsuńWymową tego tekstu niało być ukazanie, że kler w naszym.kraju zszedł na psy (przepraszam psy)
Usuń