ROZDZIAŁ 48. ORYGINALNY WSPÓLNIK
[oryginalnie pisany - przed późniejszymi poprawkami - w uroczym francuskim Niort, dnia 12 marca 2016 roku]
(w którym poznamy wspólnika pana radcy Kracha, Sławomira Brożynę, dowiemy się też o posiadłości w miejscowości Zgorzel, której sytuacje prawną ma pan radca "wyprostować"; poznamy też sympatyczną bibliotekarkę, panią Teresę)
Pan radca Krach pojawił się w kawiarence nie sam, lecz z młodzieńcem o kruczo-czarnych włosach, spiętych czerwoną, szeroką gumką i rzuconych bezwładnie za kołnierz mysiego koloru marynarki, która niestarannie przykrywała czerwoną, flanelową koszulę w biało-czarne kraty. Na szyi jegomościa, któremu wiek zgromadzona w kawiarni klientela określała na lat dwadzieścia sześć, ni mniej, ni więcej, a właśnie tyle, na tej szyi młodziana luźno zwisał na poły pozbawiony już węzła szal w biało-czarnym kolorze. Spodnie pierwszy raz widzianego w kawiarence obywatela jakiś zdolny krawiec wykonał z grubego, brązowego sztruksu, natomiast jego buty, na niewielkim skośnym obcasiku, podbitym metalową podkówką, kiedy szedł, stukały raźnie i zabawnie, zaś kiedy siedział i unosił stopę, noga na nogę założywszy, błyskały refleksem odbitego od kawiarnianej latarenki, srebrnego światła.
Pan doktor Koteńko w rogu sali siedział przy pianinie, pogrywał jakąś etiudę Szopena, następnie przeszedł na walca, lecz ten szedł mu niesporo, bo pan doktor miast klawiszy, co i rusz spoglądał za siebie, aby przyjrzeć się tej zjawiskowej postaci, która z panem radcą węgierskie brendy spożywała, zagryzając go słynnymi na cały powiat ciasteczkami pani Rybotyckiej, których korzenny smak i zapach działały na zmysły jak narkotyk.
Nie znajdując w sobie natchnienia do gry pan doktor przysiadł się do obu panów i wcale nie z powodu budafoku; także nie z powodu korzennych ciasteczek, lecz aby przypatrzeć się młodzieńcowi i posłuchać, co też ta artystyczna, jak z malarskich sztychów początku ubiegłego stulecia fizjonomia miała w rozmowie z panem radcą do powiedzenia.
A obaj panowie rozmawiali oszczędzając słowa; raczyli się jakimiś żarcikami i był to znak, że pan doktor zjawił się w chwili, gdy to co najważniejsze było już pomiędzy panami omówione.
- Panie doktorze kochany - przywitał pana Koteńkę pan radca, a w międzyczasie poprosił kelnerkę, przyjaciółkę Marii o kolejne kieliszki wyśmienitego trunku w liczbie trzech - pragnę panu przedstawić pana Sławomira Brożynę, absolwenta prawa, który od dzisiaj będzie moją pomocną dłonią w biurze i zajmie się sprawami, za którymi nie nadążam. Panie Sławku, otóż przed panem najsłynniejszy w powiecie artysta-doktor, pan Koteńko.
Przedstawieni panowie uścisnęli sobie dłonie, a pan doktor natychmiast poczuł woń perfumowanej tytoniem wody, którą zapewne młodzieniec został był oblany.
- Prawda, panie doktorze - uśmiechnął się pan radca do pana doktora - miejcie się na baczności niewiasty napotkawszy tego oto młodziana o tak artystycznym wyglądzie - rozszerzył swoją myśl radca Krach widząc, że bystre, doktorskie oko pana Koteńki śledzi powierzchowność młodzieńca. - Ale poważnie mówiąc, panie doktorze, pan Brożyna zapowiada się na całkiem zręcznego adwokata, ale najpewniej radcę, choć on jeszcze nie wie, kim zostanie, a praktykę w kancelarii radcowskiej odbyć musi, więc dowiedziawszy się, że to zdolna bestia, zdolna i wielce oryginalna, zaproponowałem mu współpracę, a ze swojej strony opiekę, która przydać mu się w życiu może.
- A ja, szanowny panie doktorze, nie mniej od pana radcy jestem zadowolony z tej współpracy, gdyż pan Krach ma znakomitą opinię - wtrącił pan Brożyna, a doktor Koteńko natychmiast te słowa potwierdził, stwierdzając dla siebie, że i w głosie młodzieńca wyczuwało się artyzm.
- Tak, my tu o tym wszyscy wiemy – odezwał się nareszcie grający medyk.
- Przyjacielu, panu Sławkowi przekażę na początek sprawę marketu i kilka drobniejszych, związanych z małymi firmami, jakie obsługuję. Jak pan wie, doktorze, dla mnie ta zagraniczna firma co jakiś czas coś znajduje, a jeszcze do tego te kwestie związane z zakupem ziemi przez Wołodię i te ich projekty. To czasu zabiera tak wiele, ze czasami to i mi na kawiarenkę czasu nie staje - tłumaczył się pan radca Krach.
- Nie dziwię się temu - odparł doktor Koteńko. - Nie dziwię się, bom sam zalatany czasami, a przecież żadnej epidemii, odpukać, nie ma.
Wtedy przyniesiono trunek i panowie w przykładnej zgodności go wypili pogryzając kruchymi, korzennymi ciasteczkami.
- A cóż to za kojący podniebienie wypiek! - zachwycił się nie po raz pierwszy pan Sławek.
- A jedną sprawa zajmiemy się wspólnie - kontynuował pan radca. - Właśnie omawiałem z panem Sławkiem strategię, bo sprawa wprawdzie do wygrania, ale ciężka będzie.
- A cóż to za sprawa? - zaciekawił się pan doktor.
- Otóż przyjacielu, w pewnej miejscowości pod miasteczkiem, marna podleśna dziura, jeszcze za Ciżemkami, Zgorzel się nazywa, jest taka posiadłość z dwoma willami…
- Raczej kamieniczkami - poprawił pan Sławomir.
- Mniejsza o nazwę. Kamieniczki te nie że w stanie opłakanym, ale zaniedbane bardzo, do starszej pani należały. Mąż jej zszedł był zeszłego roku, po czym ona sama nimi zarządzała, gdy nagle od nas odeszła. A tu spadkobierców żadnych nie ma. Zrazu więc gmina sąsiednia, później też i powiat poczęły o tę marną schedę walczyć, aż tu nagle po miesiącu się okazało, że majątek przepisany został, a jakże na gminę, lecz pani starsza postawiła warunek nie do odparcia, że oba zabudowania mają służyć dzieciom autystycznym i chorym na porażenie mózgowe, z rodzinami, rzecz jasna, jeżeli takowe zamieszkania w Zgorzeli sobie zażyczą. Pani starsza nie wiedziała, że mała gmina takich specyficznych zadań nie posiada, a i pieniędzy nie ma, już prędzej powiat, lecz te urzędasy tak kluczą, tak paragrafami wywijają, że strach pomyśleć, czym to się może skończyć. Mniemam, że mająteczek chcą najpierw przejąć, a potem dopiero się naradzą, w jaki sposób nim zagospodarzą, a mnie coś podpowiada, że wynajdą jakiś powód, aby woli zmarłej nie spełnić. Trzeba zatem sprawę tak poprowadzić, aby uciąć przydługie ręce tym, którzy na ten mająteczek czyhają. więc spróbujemy po świecie poszukać jakiegoś stowarzyszenia, które mogłoby zgodnie z wolą zmarłej poprowadzić ten ośrodek, a zadaniem pana Sławka będzie takiej organizacji pomóc, aby mogła skorzystać z unijnych funduszy, bo to, panie doktorze, łatwa sprawa wziąć coś takiego w posiadanie, ale utrzymać i sprawić, aby oboekt zadziałał potem sprawnie, w tym niebagatelny problem.
- Oj, to prawda, prawda - potwierdził pan Koteńko - ale znając pana przedsiębiorczość, teraz wspomożoną przez tego młodego człowieka zapałem, ufam, że znajdzie pan i w tej kwestii rozwiązanie.
- A znajdę, przyjacielu - powiedział dobitnie i być może zbyt głośno, gdyż siedzący nieopodal obywatele aż głowy unieśli i spojrzeli w stronę pana radcy. - Gdybym nie był przekonany, że da się sprawę poprowadzić po myśli i wygrać, nie podjąłbym się jej… tyle że w tym przypadku nie działam w imieniu instytucji czy osoby prywatnej, lecz tej, która zmarła. A myślę sobie, panie doktorze, że w tym wypadku zależy mi podwójnie, gdyż nieboszczka przez lat trzydzieści miała na utrzymaniu syna chorego na porażenie mózgowe. Ten nie dożył pięknego wieku i zapewne z tego powodu owa pani chciała właśnie w ten sposób zadysponować swoim majątkiem, gdy zejdzie z tego świata.
Kiedy tak posilali się budafokiem, korzennymi ciasteczkami i rozmową, do stolika podeszła pani Teresa, gimnazjalna bibliotekarka. Podeszła z niejaką obawą, nie chcąc zawadzać w rozmowie, a była niewiastą nieśmiałą, w okularach ślicznie skrojonych do błękitnych, owianych mgiełką tajemniczej niewinności oczu; podeszła tak dyskretnie i delikatnie, na paluszkach, wręcz płynęła po kawiarnianym parkiecie jak wiotka łabędzica pod prąd, pod niską acz stromą falę… a kiedy dopłynęła wreszcie, kiedy zawitała do portu, wyrzekła głosem matowym jak długo pocierana o mokry piasek przez morskie pływy szklana płytka.
- Przepraszam, panie radco, czy mogę na słowo?
A ileż w jej głosie było zmieszania - niech ten, co w tej przedwieczornej godzinie ma siłę do rozwiązywania matematycznych zadań… niech ten policzy.
- Proszę usiąść i jeśli nie jest to osobista sprawa, proszę śmiało ją przedstawić. Wśród przyjaciół tajemnic nie ma.
Przysiadła się, spoczęła wygodnie i wydawało się, że pierwsze lody nieśmiałości puszczają.
- Panie radco, zna pan pana leśniczego - zaczęła śmielej - na poniedziałek w zastępstwie zrobiono mnie opiekunką dzieciaków, ich wychowawczyni zachorowała, w szpitalu jest, nie chce jej zadręczać rozmową… a wymyśliła sobie wycieczkę do lasu… pan leśniczy ma być naszym przewodnikiem… tam jakąś ekologiczną ścieżkę przygotował… w jakieś miejsca znane tylko jemu… - mówiła śmielej, choć myśli swoje dzieliła na drobniejsze fragmenty.
- Owszem, znam go nieźle. Mniemam, że pani nie tylko o telefon do niego chodzi.
- To prawda, nie tylko o telefon - zawahała się. - Jak by tu panu powiedzieć… on jest jakiś skryty, tajemniczy. Przyznam się, że obawiam się tego kontaktu, zwłaszcza, że odpowiedzialna jestem za dzieci.
- Informacje o panu leśniczym, jakoby nie znosił obecności ludzi są nieco przesadzone. Przekona się pani. Dam pani jego numer telefonu, a wcześniej zadzwonię do niego i polecę panią jego szczególnej uwadze, czy tak wystarczy?
- Byłabym niezmiernie zobowiązana - ucieszyła się pani Teresa i już miała powstać i od stolika, przy którym panowie siedzieli czym prędzej się oddalić, lecz po dobroci przymuszona została do pozostania, do wypicia malinowej herbatki, którą uwielbiała nie mniej niż panowie węgierskie brendy.
A potem potoczyła się rozmowa, w której pani Teresa uczestniczyła na równych z mężczyznami prawach.
[25.05.2022, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz