- Arturze, tylko po dwa piwa i ani kropelki więcej – powiedziałem bratu.
- Obiecuję, przyrzekam – odparł, a wtedy ja zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zmieni zdania po pierwszym piwie.
Szliśmy do spółdzielni. Niewtajemniczonym trzeba zwrócić uwagę, że spółdzielnia to sklep znajdujący się naprzeciwko wejścia do fabryki, przylegający do obszernego placu. Prawdę powiedziawszy ta obszerność dotyczyła czasów minionych, gdyż sklepik został, nie wiadomo dlaczego nadbudowany. Szliśmy po piwo, chleb, papierosy, wodę gazowaną i kilka innych produktów potrzebnych nam do krótkiej, jednodniowej wyprawy na sam skraj zbiorników wodnych, w miejsce, gdzie za kępą olszyn rosnących po drugiej stronie rzeczki rozpościerały się pola kukurydzy od strony północnej i kartoflisko. Ziemniaki były tam już podbierane – widocznie gospodarz posadził tam jakąś bardzo wczesną odmianę, która po obfitych, nocnych majowych deszczach strzeliła w górę gęstą zielenią kłączy.
- Słuchaj, ja nie poznaję tego miejsca – odezwał się Artur, kiedyśmy opuścili sklep, kierując się do pobliskiego kiosku. - Popatrz, kiosk pozostał, jest trochę nowocześniejszy, pamiętasz, kto w nim sprzedawał?
- Jakże mam nie pamiętać… Jażdżewska, stara dobra Jażdżewska – odpowiedziałem, dodając, że ja również widzę zmiany w tej naszej fabrycznej osadzie, bo dopiero trzy miesiące, jak tutaj ponownie osiadłem.
Przypomniały mi się te wszystkie ceregiele związany z zakupem mieszkania w kamienicy. Ci państwo ze wspólnoty dopytywali się, dlaczego powracam do tej dziury, skoro oni szykowali tę kamienicę dla biedoty. No cóż, ludzie wykruszali się, umierali albo przeprowadzali do miasta, ale nie zdarzyło się nigdy, aby ktoś z miasta przeprowadzał się do osady i to w dodatku do tej kamienicy.
- Stara dobra Jażdżewska trzymała dla nas gazety, mieliśmy założoną teczkę – opowiadałem bratu.
- A ja zanim trafiłem do ciebie, zjawiałem się przed tym kioskiem, kupowałem papierosy, któreśmy później wypalali kryjąc się przed twoimi rodzicami – dodał Artur.
Artur nauczył mnie palić. Nauczył mnie robić wiele rzeczy. Reperować rower, motocykl… mówiłem już o tym.
Tego dnia tak jak dawniej wyruszyliśmy daleko, aż do pola kukurydzy i sąsiadujących z nim ziemniakami. Wzięliśmy z sobą koce i to, cośmy kupili w spółdzielni i w kiosku. Dobrze się szło, na młodych nogach i tylko żałowaliśmy, że nie jest na tyle ciepło, aby wykąpać się w wodzie, bo maj był tego roku chłodny, a młodziutki czerwiec nie zdołał jeszcze odrobić zaległości ciepła. Mieliśmy, a właściwie ja miałem z sobą książkę, bo kiedy jestem w polu, nad stawem, w parku, wszędzie tak, gdzie szukam samotności, biorę z sobą książkę. Artur gdy znajduje się w takiej sytuacji, oddala się gdzieś, a potem przynosi z sobą jakieś dziwa: kwiaty, korę lub kawał korzenia, stare gniazdo albo też jakiegoś ptaka, czajkę, którą głaszcze, karmi złapanymi owadami lub robolami, a potem odnosi pisklaka w to samo miejsce, gdzie go znalazł, bo mówi, że nie należy przeszkadzać naturze, a pewno matka tego podlota już go szuka. I tak właśnie wtedy było – kiedy odnosił ptaka, napadła nas para czajek i musieliśmy się od nich oganiać.
- Wiesz jak to robią czajki? - zapytał kiedyś.
- Co jak robią?
- Kiedy zbliżysz się do ich gniazda, wtedy kołują, to jest samiec i samica nad twoją głową i oddalają się w kierunku, w którym ich małe są bezpieczne, gdyż ludzie zaciekawieni tym ich kołowaniem, podążają w ich stronę, a one po prostu wykorzystują ludzką nieuwagę i odprowadzają ludzi na manowce.
Artur wiedział wiele o życiu ptaków, o życiu zwierząt w ogóle i pewnie wiedziałby więcej, gdyby nie był mieszczuchem.
- Ty wiesz – powiedział nagle, gdy doszliśmy do miejsca swego przeznaczenia, że chciałbym wykonać instalację do robienia spirytusu, bo wino to robić umiem, nawet z ryżu.
Przeraziłem się rozkładając z nim koce.
- Spokojnie, Adasiu, żartowałem – roześmiał się. - Chociaż… trzeba by to przemyśleć. No, powiedz, co nam z tego życia zostało – mamy po sześćdziesiąt pięć lat i ułamek życia przed sobą. Taki błogostan przydałby się nam, nie tylko mnie, ale i tobie, prawda, no, nie udaj, że nigdy o tym nie myślałeś.
Przyznaję, że nie myślałem.
Rozłożyliśmy się, ale nie do końca, bo Artur na nadbrzeżnej skarpie znalazł pokaźną kępę trawy.
- No, chodź tutaj – krzyknął w moim kierunku – narwijmy pod głowę.
Wykonałem jego polecenie i już po dziesięciu minutach wezgłowia naszych koców wymościliśmy świeżo zerwaną trawą. Dochodziła jedenasta (Artur spojrzał na zegarek).
- Jak będzie południe, zrobimy zegar słoneczny, chcesz?
Nie odpowiedziałem, choć ten ostatni pomysł mojego ciotecznego brata zaintrygował mnie, bo przypomniałem sobie, że przed laty, podczas jednych z wakacji, Artur istotnie sporządził taki słoneczny zegar.
[17.06.2023, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz