5.
Musisz wytrzymać, mówię do niego. Odpowiada, że da radę, choć nie wie, na jak długo starczy mu wytrwałości. Obok nas siedzi chłop Biegun, ogień skwierczy, potem dogasa i nasz przyjaciel ze wsi wsypuje ziemniaki w żar ogniska. Gdzieś tam na wschodnim horyzoncie mruga pierwsza gwiazda, akurat nad fabryką i naszą kamienicą. Boję się o Artura, bo stary człowiek przyniósł z sobą nie tylko ziemniaki, ale i butelkę samogonu. Brat kiwa głową na znak, że da radę. Czy mu wierzyć? Rozmawiamy. Widać, że Biegun jest rozmowny.
- Ja pana poznałem – mówi do mnie. – Nie to, że p a n a poznałem, ale jest pan podobny do swego ojca. Nie żyje już parę ładnych lat, prawda?
- Parę.. piętnaście lat minęło, jak odszedł – odpowiadam. – Ci, którzy znali mojego ojca mówią, że na stare lata jestem do niego podobny.
- Pracowałem, panie na wadze, przez kilka kampanii cukrowniczych. Znałem się z pana ojcem. Jestem dokładnie 12 lat młodszy od niego. Byłem na jego pogrzebie. Ciężką miał śmierć.
- Rak. Ciężką. Nia zasługiwał na takie cierpienia, jakie przechodził – mówię szczerze.
Powiedziałem to ze wzruszeniem, jakie ścisnęło mi gardło.
- Dobry to był człowiek - odezwał się Artur.
- Dobrzy ludzie często umierają w cierpieniach – zauważył Biegun. - To niedobrze.
- A co u pana. Pola, widzę, ma pan sporo.
- Będzie wszystkiego 30 hektarów, ale to nie moje, syna. Przepisałem na niego.
- Żałuje pan? – ciągnąłem starego za język.
- Nie. Ja i tak nie dałbym rady. On, znaczy się Czarek, to taki nowoczesny gospodarz. Nastawił się na kukurydzę i trzyma trzodę. Mnie, staremu, zostawił dwa hektary młodych ziemniaków i dwie krowy, uprosiłem go o to. Matka hoduje kurki, tylko dla siebie, dla nas; do tego warzywny ogródeczek mamy, trochę owoców, pięć renet, trochę truskawek i malin, cztery śliwy. Jadę czasami z matką na targ, żona robi sery z tego mleka, sery i masło; dobre mamy krówki, zdrowe; syn uśmiecha się, bo on nie wyobraża sobie, jak można w dzisiejszych czasach gospodarować po staremu, kiedy on do jakiejś spółdzielni produkcyjnej należy i, dziękować Bogu, jakoś sobie radzi pomimo tego, że sam pan wie, rolnictwo u nas ma zbyt wielu mędrców, co to w ministerstwie znają się raczej na roślinkach balkonowych, a nie na produkcji rolnej. Ale kiedy podjadę na targ z ziemniakami, to i czasami głową pokręci z poodziwem, że mam z tego zarobek, ale tak generalnie to coraz mniej się na wsi opłaca pracować, drożyzna taka.
- To chyba typowe w dzisiejszych czasach – mówię.
- A tak, to prawda. Za moich czasów było inaczej. Mimo wszystko inaczej.
- I tak dogląda pan swoich ziemniaków – wtrącił się do rozmowy Artur.
- Niby tak, ale syn mówi:<Przeszedłbyś się aż do tej strugi, ziemniaki posadziliśmy bardzo wczesne, więc znajdą się chętni, podbiorą ci> i tak dotarłem tutaj, ale widzę, że jest w miarę spokojnie, tak i wróciłem się do chałupy po stare kartofle, które można zjeść wprost z ogniskowego żaru.
- I przyniósł pan trzy czwarte księżycówki – zauważyłem.
- Podobno słynąłem z dobrego wyrobu – odparł i w tej chwili rozlał do trzech przyniesionych z sobą musztardówek po kropelce alkoholu.
Nie mogliśmy nie wypić, tym bardziej, że Biegun śliczny toast wygłosił; coś o przyjaźni i dawnych dobrych czasach. Cały czas spoglądałem na Artura; owszem, wypił swoją działkę, zakąsił kawałkiem chleba (też przyniesiony, swojski przez Starego człowieka), ale nie miał takiego błysku w oczach, jaki zwykle mają ludzie nadużywający alkohol.
- Syn będzie pana szukał – zauważył mój brat.
Ściemniało się z każdą chwilą. Od wody ciągnęło lekkim chłodem.
- A przyjedzie. Powiedziałem mu, gdzie będę, no i że spotkałem kompanów trochę młodszych od siebie, więc trochę zabawię.
- A tak naprawdę, to ile ma pan lat? – zapytałem
- Siedemdziesiąty trzeci krzyżyk mi leci – odparł niemal z dumą.
- Nie wygląda pan na tyle – stwierdził Artur i począł patykiem nagarniać na ziemniaki żar.
- Niecierpliwy pan. Jeszcze z pięć do dziesięciu minut i dojdą – uspokoił go Biegun. – A panowie tak razem mieszkają w swym rodzinnym mieszkaniu na Mizerkach? Wiem, gdzie to, bo kiedyś byłem w tej kamienicy. Ojciec pana – zwrócił twarz w moją stronę – zaprosił mnie kiedyś na ryby. W trzech, bo był tam z nami jeszcze pan Bogdan… też już nie żyje… wybraliśmy się trabantem tego Bogdana aż na Narew. Wyjechaliśmy tak gdzieś o pierwszej w nocy.
Wyjaśniłem więc Biegunowi, że jeszcze przed śmiercią rodziców, zamieniliśmy nasze mieszkanie w osadzie na nowy blok w mieście. Ojciec mój bardzo przeżył ciężko tę przeprowadzkę, lecz w końcu musiał się przyzwyczaić. Rzadko i z bólem serca wracał nad te wody, bo był zapalonym wędkarzem, ale sił mu już brakowało, a po tym wypadku w cukrowni, to nawet przestał zaglądać w te strony. Ojciec nie lubił mieszkać w mieście, choć oczywiście doceniał wygody jakie miał w nowym mieszkaniu. Więc kiedy umarł, a później także i moja mama (nienawidzę nawiązywać do śmierci moich rodziców) zostałem w opustoszałym mieszkaniu i dopiero po kilku latach zdecydowałem się wrócić na stare śmiecie.
- Rozumiem pana i jego ojca, też nie wyobrażam sobie życia w mieście.
- A dwa miesiące temu zabrał i mnie do swojego mieszkanka, gdyż…
Przerwałem Arturowi. W końcu po cóż panu Biegunowi historia życia mego brata, zwłaszcza że nie ma się czym chwalić. Stary człowiek polał jeszcze do szklanek samogonu, wypiliśmy i zapadła długa cisza, aż w końcu Artur zaczął wydłubywać z zarzewia ziemniaki.
- Że też nie wzięliśmy z sobą soli – żachnął mój brat.
- A to, to co? – Biegun wyjął z kieszonki koszuli zawiniątko – rulonik, w którym była drobno mielona sól.
[24.06.2023, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz