CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

07 sierpnia 2017

KAWIARENKA (95) SPŁYW

Miasteczko tłumnie i radośnie powitało na opadających łagodnym ściegiem ku Mętnicy błoniach uczestników dwudniowego kajakowego spływu, bo też i pogoda nadzwyczaj dopisała, i sam pan dyrektor domu kultury Korfanty sprowadził na zielone, wystrzyżone łąki orkiestrę dętą, która grała, och jak grała, walce i marsze, że obywatelstwu na przemian, to łzy, to znów śmiech serdeczny malował się na twarzy; rzekłoby się: grano jak za dawnych, dobrych czasów, które akurat w Różanowie, okazuje się, wracają.
Spływ kajakowy urósł w siłę znacznie po ubiegłorocznym sukcesie. Dość powiedzieć, że doliczono się pięćdziesięciu trzech łodzi, najczęściej w podwójnej obsadzie. Ta rzeczna eskapada miała swój początek w zachodniej części powiatu, w miejscowości Mroga (wyżej rzeczka wąskim strumyczkiem była, niezdatnym dla poruszania się po nim łodziami). Tam to, opodal wioski, na rozległych łąkach wciskających się w nieurodzajne ziemie pod świerkowym lasem, rozbito pierwsze miasteczko obozowe, które oficjalnie otworzył sam pan starosta. Jako że w okolicy nie było infrastruktury biwakowej pan starosta powiatowy z panem burmistrzem Różanowa (obaj poczuli się honorowymi patronami imprezy) zgodzili się na to, aby miasteczku namiotowemu dostarczyć elektryczność z prądnicy oraz zabezpieczyć kajakowiczom wodę, przenośne łaźnie i toalety, lecz w całym tym przedsięwzięciu najtrudniejsze zadanie polegało na tym, aby tuż po wypłynięciu kajakowych łodzi, całą infrastrukturę przenieść w kolejne miejsce biwakowe, gdzie towarzystwo miało spędzić noc po pierwszym, piętnastokilometrowym odcinku podróży. A na nocleg wyznaczono podleśne łąki w miejscowości Wola Dąbrowska, onegdaj przynależące do dóbr najzamożniejszego na tych terenach ziemianina - Dąbrowskiego. Szlachcic ten (stary pisarz podaje tę wiadomość za archiwistą, panem Olesińskim, który w radiu „Weronika” prowadzi program regionalno-historyczny) dożywszy słusznego wieku, na przełomie XIX i XX wieku znaczną część swojego majątku rozparcelował (stąd nazwa wioski), a będąc człowiekiem tyleż starym, co schorowanym, całą troskę nad pozostałą częścią posiadłości złożył na ręce swojego zarządcy, który starszego pana inteligentnie okradał, aż w końcu, już po śmierci ziemianina, o w większości urodzajnych, nad rzeką położonych ziemiach, przypomnieli sobie familianci; z tego ciągnęły się procesy, na których majątek tracił i wreszcie przed nastaniem drugiej światowej wojny ostatni spadkobierca rozsprzedał resztę i obrał kurs na zagranicę.
Po panu Stanisławie Dąbrowskim pozostał jeszcze dwór otoczony parkiem, jeszcze przed wojną przejęty przez szkołę ludową; za okupacji mieścił się w nim jakiś urząd natury wojskowej; po wojnie najpierw szkoła, potem zarząd PGR-u i w końcu, w latach obecnych niepotrzebny nikomu dwór naturalną koleją rzeczy obrasta mchem i pokrzywą dosłownie zabity dechami, co spędza sen z powiek panu Olesińskiemu, który rad byłby widzieć go w stanie, w jakim istniał w jeszcze w pierwszych latach powojennych.
Dość na tym.
Z przygotowaniami drugiego obozowiska zdążono na czas, a pewnie stało się to dzięki drogom, lepszym niż w Mrodze i samemu miejscu, które stało pośród wioski i tylko po drugiej strony rzeczki położony dwór z zaniedbanym parkiem odstraszał swym widokiem miłośników wiejskich krajobrazów i starożytnych budowli.
W sobotę przed południem kajaki spłynęły dalej. Tu Mętnica, dzięki zalewowi stała się bardziej uregulowana i przez to lepiej spływna, a i warto podkreślić to, że akurat ten odcinek trasy, niedługi, bo zaledwie dziesięciokilometrowy był akurat najatrakcyjniejszy. Nie mogło być inaczej, skoro rzeczka krętymi meandrami wkraczała w paru miejscach w las, a im bliżej miasta rozpoznawano budujący się kurort, ciżemkowski zalew i łąki z hasającymi po nich końmi. Po drugiej stronie rzeki, tam gdzie leśniczówka, kajakowicze ujrzeli nagle stado pasących się na płachetce wyższej trawy saren, co musiało zdumiewać, bo za dnia te urodziwe zwierzęta spędzają czas w leśnych ostępach i na polanach i zwykle unikają widoku ludzi. Musi być, że zwierzęta od pana leśniczego Gajowniczka były o spływie powiadomione i na „żeglarzy” czekały.
I już, już spływowicze podciągnęli pod miejskie przedmieścia, a rozciągające się na dziesiątki i setki metrów kajaki wyglądały jak podróżujący po niebie klucz gęsi lub żurawi. I wreszcie dotarli nad błonia, nie bardzo zmęczeni, lecz spaleni sierpniowym słońcem. Zaznali też wielu przyjemności przy powitaniu, dynamicznym, walcowo-marszowym. I trzeba im było, dotyczy to głównie przyjezdnych, przedostać się ze sprzętem na biwakowe pole miejskiego ośrodka rekreacyjnego, który tego dnia przypominał nie niewielkie miasteczko, lecz ogromny bazar, bo też kajakarze dołączyli tam do kamperowców, którzy w ośrodku zadomowili się na dobre i korzystali z kąpieli w basenie miejskim albo w zalewie, wędrowali po lesie, łowili ryby, biegali, podróżowali wąskotorową kolejką, wieczorami spacerowali po mieście, zaglądali do domu kultury, do którego akurat w tym okresie pan Korfanty sprowadził młodzieżowe zespoły, a na niedzielny wieczór wyznaczył kolejną premierę miejskiego, amatorskiego teatru, tym razem ze sztuką „Kopciuszka” dla dzieci, ale też i dorosłych, bo coś tam w tym przedstawieniu pozmieniano.
Tłumno się zrobiło wieczorem również w kawiarence. Sam kawiarennik nie pamiętał, aby dwie kawiarniane sale kiedykolwiek spotkały się z takim zbiorowiskiem zacnych gości. Personel pracował jak w ukropie, a stoliki w obu izbach łączono po dwa - trzy, bo kajakarze (oni to stanowili główną armię pośród biesiadujących gości) przywykli do stadnego, biwakowego życia i podobne porządki chcieli wprowadzić w pana Adama lokalu. Stali bywalcy kawiarenki, w tym państwo Koteńkowie, państwo Krachowie, stary pisarz i redaktor Pokorski ledwie uratowali dla siebie dwa stoliki, dopraszając do nich pana mecenasa z żoną i inżynierostwo. Miejsca nie starczało. Towarzystwo skupione w sobie jak na wiejskim weselu, jak sardynki w puszce jednak nie narzekało, wymieniając pomiędzy sobą przede wszystkim spływowe opowieści.
Z jednej z nich stary pisarz, który wraz z panem redaktorem Pokorskim płynęli jedną łódką, a teraz zbierali myśli do napisania wspólnie reportażu, z tej jednej opowieści zaśmiewał się po uszy, ulewając z kubka posłodzone miodem mleko.
Zdarzyło się tak, że pan radca Krach z małżonką Jadzią mieli na spływie mrożącą krew w żyłach przygodę (stary pisarz, rzecz jasna żartował, przesadzając). Podczas pierwszego odcinka trasy, płynąc niemal w samym czubie, pani Jadzia zaproponowała zmianę miejsc w kajaku, a mianowicie podróżując w łódce na przedzie (dżentelmeński mężczyzna zwykle siada z tyłu, aby przypadkiem nie zachlapać partnerki wodą podczas wiosłowania z przodu) wymogła na swoim mężu, aby ten przesiadł się na jej miejsce, gdyż znudziła się jej rola przodowego sternika. Pan radca najpierw upierał się przy tym, że bezpieczniej dla kobiety jest podróżować z przodu, (aczkolwiek wolałby sunąć wiosłową łodzią, nie kajakiem, bo wtedy obserwuje się przednią, atrakcyjniejszą część przymiotów kobiety), lecz jak to w życiu bywa, przekonywanie kobiet do rzeczy nadmiernie oczywistych odbierane jest przez nie w taki sposób, że nawet dla tak zgrabnie formułujących swe myśli mężczyzn jak pan radca, wspomniane kobiety zatykały sobie uszy, nie chcąc usłyszeć rozsądnych argumentów.
No i stało się to, co widocznie stać się musiało. Podczas tej przeprowadzki kajakiem zabujało potężnie, pan radca stąpnął nierozważnie, pani Jadzia z kolei miast próbować utrzymać równowagę łodzi, zakrzyknęła z przerażenia: topimy się! i po chwili tych oboje było już za burtą, po pas, albo i więcej we wcale nieciepłej wodzie, kajak zaś jej nabierał, a kiedy nabrał do syta, omalże nie zatonął. Zaraz też znalazła się czwórka śmiałków podróżujących w dwóch kajakach, która po zacumowaniu do brzegu sprzętu, pospieszyła państwu radcostwu na ratunek. Ale też kolejne łodzie dopływały do miejsca katastrofy, lecz ich wioślarze doszedłszy do wniosku, że nieszczęsnemu panu radcy i jego małżonce nic nie grozi, płynęli dalej z ogromnym trudem powstrzymując rozbawienie, zwłaszcza obserwując jak skutecznie rzeczna woda rozmyła pani Jadzi makijaż.
Koniec końców państwo Krachowie, aczkolwiek w asyście ratowników ukończyli pierwszy etap zawodów w samym ogonie, przesychając po drodze w piekącym słońcu.
- Ale tam, przyjaciele - skwitował swoją przygodę pan radca, posilając swoje wnętrzności szkocką whisky - takiej jak my przygody żaden ze spływowiczów nie przeżył - dodał z naciskiem pan radca Krach powstając i odwracając się ku kajakowemu towarzystwu.
To z kolei nie miało innego wyjścia, jak przepić do pana radcy tym, czym dysponowało w swoich szklanicach i kielichach.
A kiedy stary pisarz, a było już grubo po północy, uległ znużeniu, a także, co zrozumiałe, odczuwał ból i puchnięcie mięśni ramion, i przepraszając przyjaciół udawał się na spoczynek, kawiarenka wciąż tętniła życiem, albowiem miała przed sobą wolną niedzielę.

[05.08.2017, Water End, Buckinghamshire w Anglii]

2 komentarze:

  1. Myślałam, że masz dość zawodowych podróży samochodem, a okazuje się, że spływu Ci się zachciało. Mam nadzieję, że umiesz i lubisz pływać nie tylko kajakiem. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... nie utonę... pływam kraulem, na grzbiecie, ropuchą, powiedzmy, że delfinem, a ostatnio promem :-) również pozdrawiam

      Usuń