CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

17 sierpnia 2017

ŚWIĘTA MARIA MAGDALENA OD SZOSY 6.

Nie chciała się z godzić na to, abym zasponsorował zakupy, ale postawiłem na swoim. Miałem dziką satysfakcję z tego powodu. Wszystko można mi zarzucić, ale nie skąpstwo. Prawda jest też taka, że łatwo nie być skąpym, kiedy na koncie ma się trochę grosza. Chyba jednak chodziło w tym wypadku o coś zupełnie innego. Może, kiedy powiedziało się „a” należało… albo w grę wchodził mój egoizm… że chcę i mogę sobie pozwolić na luksus sprawienia komuś przyjemności, ale przyjemności właśnie tej kobiecie, która zaprogramowana była na dawanie przyjemności innym. W żadnym przypadku nie nazwałbym swojej postawy wobec Magdaleny naiwnością połączoną z altruizmem. Jeżeli już poszukiwać motywów, które mną kierowały, zabierając ją z szosy, oferując nocleg, pieniądze za niespełniony układ pomiędzy nami i teraz wykładając z własnej kieszeni nie tak wielką wprawdzie, ale jednak, sumę konieczną do tego, aby ubrała się nie tylko tak, jak to dotychczas miało miejsce, na potrzeby przelotnej znajomości z mężczyznami, ale aby bez kłopotliwych spojrzeń, a może i drwin, przejść się po mieście, to nazwałbym swoje postępowanie nieszkodliwym kaprysem i uczyniłbym tak nawet wobec mniej atrakcyjnej kobiety, ba, nie tylko kobiety, ale kogoś, kto w spontanicznym spojrzeniu, jakie skierowałbym na niego, zyskałby w moich oczach odruch sympatii. 
Rozumiałem jednakowoż jej zaskoczenie, niezrozumienie tej sytuacji, w której zdawała się być jedynie pionkiem na szachownicy, któremu wyznaczyłem rolę rozpoczęcia partii, lecz jednocześnie dawałem mu zabezpieczenie ze strony skoczka i laufra, tak aby przeciwnik nie poważył się na zbicie piona, gdyż groziłoby to szachem królowej. A jednak pionek pozostaje pionkiem, wiedziała o tym i miała prawo sądzić, że prędzej czy później może zostać przeze mnie poświęcona dla wygrania całej partii. Słyszę w myślach jej pytanie:
- Człowieku, w co ty ze mną grasz?
To prawda, grałem, grałem ambitnie, bez skrupułów, obmyślałem jakiś wariant powolnego, okrążającego ataku, odbierając jej szansę na przeprowadzenie kontrakcji, chciałem odnieść bezapelacyjne zwycięstwo, oczekując na to, aż w końcu rozłoży bezradnie ręce i powie: - przegrałam, przemyślnie zdobyłeś władzę nad Świętą Marią Magdaleną od szosy i nie mam już sił, ani chęci, aby powrócić do stanu przed wojną, jaką mi wypowiedziałeś.
- Czy teraz będę mogła zadzwonić? - zapytała.
Skwer przed ratuszem. Siedzimy na niebieskiej ławce tyłem do budynku rajców miejskich. Przed nami fontanna. Po lewej i po prawej stronie, także naprzeciwko - ławki: niebieskie, seledynowe, brązowe i żółte; na nich głównie matki z dziećmi, babcie; starsze dzieci przyklękają lub siadają na niewysokim, szerokim, kolistym obramowaniu wodotrysku, wystawiają opalone rączki na mgławy, ubrany w kolory tęczy prysznic drobniutkich kropelek chłodnej wody, a kiedy silniej zawiewa wiatr, falujący sprej mżawki moczy dziecięce główki, zrasza ubranka; dzieciaki wstrzymują wtedy oddech, piszczą, hałasują, a ich opiekunki obserwują te wodne igraszki najpierw z niepokojem, lecz potem kiwają tylko głowami, wybaczając swym pociechom te harce, wiedzą, że w taki upał nic złego się nie stanie, a z ubranek wilgoć wyparuje zanim opuszczą skwer, udając się do domów na obiad.
Podałem jej telefon. Wystukując numer przesunęła się na ławce na odległość nie większą niż długość wyciągniętego ramienia.
Kolorowa piłeczka nie większa niż pięść dorosłego mężczyzny potoczyła się w moim kierunku i zatrzymała pomiędzy stopami, obutymi w adidasy. Dziewczynka licząca nie więcej niż pięć lat podbiegła do mnie i przystanęła ze wzrokiem utkwionym w swoją zgubę; potem uniosła głowę i spojrzała w moje oczy niepewnie, niemal żałośnie. Kiedy rozchylałem usta, próbując wydobyć ze swej twarzy uśmiech, zwróciłem uwagę na to, że i ona robi do mnie uśmiechniętą minę i tylko jej wyciągnięta ku piłeczce pulchniutka rączka, zdawała się prosić, abym podał jej okrągły przedmiot spoczywający w bezruchu przy moich butach. Schyliłem się i podniosłem to jabłuszko, lecz zanim je oddałem małej, zakrzyknąłem do niej:
- Pogramy?
Podskoczyła, cofając się kilka kroków i wyraziła aprobatę kiwając główką, na której skrzyły się w blasku słońca falujące łany bananowego koloru włosów. Chwilę później staliśmy na asfaltowej ścieżce naprzeciwko siebie. Zaczarowałem piłeczkę jakimś niezrozumiałym zaklęciem i rzuciłem ją w stronę dziewczynki w taki sposób, aby po odbiciu piłka trafiła prosto do jej rączek. Udało się. Pogratulowałem. Czekałem na jej rzut. Chyba uwierzyła w moje czary, bo zbliżając piłkę do ust, wyszeptała zaklęcie, po czym cisnęła jabłuszko w moją stronę. Musiałem odchylić się w lewo, ale złapałem.
- Teraz ty! - wykrzyknęła.
Tym razem, po kolejnym zaczarowaniu piłki, poturlałem ją w stronę małej. Chwyciła. I ona też poturlała jabłuszko. Potem nie dbaliśmy już o dokładność podań. Przenieśliśmy się z grą na trawę, a tam… tam pełna dowolność rzutów i ja w roli bramkarza - dwoję się i troję, aby złapać w dłonie kopnięte przez dziewczynkę jabłuszko - to jednak nie daje się chwycić, ucieka, myli mnie, rzucam się w inną stronę, wreszcie podbiegam, łapię, odrzucam i tak dalej.
- Agniesiu, nie męcz już pana - nagle słyszę nad sobą kobiecy głos, pewnie matki. - Ja pana przepraszam, ona cały czas jest w ruchu. Nie da się upilnować.
Wstaję. Otrzepuję dłońmi spodnie. Spoglądam to na dziewczynkę, to na jej matkę; katem oka dostrzegam, że Magdalena przestała rozmawiać przez telefon i patrzy na mnie rozbawiona, a oczy jej mówią: - wariat.
- Dzieci powinny mieć dużo ruchu, a i mnie się przydało - mówię do matki dziecka.
Kobieta poprawia córeczce włosy, podciąga jej spódniczkę.
- No, Agniesiu, podziękuj panu za grę.
- O, nie. To była nasza wspólna przyjemność - mówię i przybijam z małą dłonie.
Odchodząc, dziewczynka odwraca jeszcze głowę, patrzy w moją stronę i macha do mnie ręką. Piłeczkę o zapachu jabłuszka matka schowała do przewieszonej przez ramię torby.
Wracam na ławkę do Magdaleny.
Oczekiwała, że zapytam ją o treść rozmowy. Nie pytam. Wiem, że sama powie.
- Świetnie się bawisz z dziećmi - skomentowała moją zabawę z małą.
- Dziękuję. Też potrzebuję ruchu. W moim wieku…
- W twoim wieku. Przestań. Rozmawiałam z nią.
- Pozytywnie?
- Rozmowa? Tak, pozytywna.
- Byli u niej?
- Tak. On był.
- Przestraszył ją? Nastraszył?
- Staruszka boi się tylko Boga. Powiedziała prawdę, że nie wie gdzie jestem, że mnie nie było u niej i nie wie, kiedy wrócę.
- Nie przeszukał mieszkania? Uwierzył jej na słowo?
- Był podejrzliwy, ale poprzestał na pytaniach o mnie. Nie powiedziałam jej tego, ale mimo wszystko boję się o nią. Nie sądzę, aby mieli jej zrobić krzywdę, ale nie z jej winy postawiłam ją w trudnej sytuacji.
Przerwała.
- Adamie, będę musiała do niej pojechać. Nie dziś i nie jutro, ale muszę, rozumiesz?
- Rozumiem. Pojedziemy tam razem.
Nawet się nie sprzeciwiła. Wiedziała, że nie blefuję i pewnie pomyślała sobie, że wciąż jest pionkiem w mojej grze, ale nie miała pojęcia o tym, że z każdą chwilą przestawała nim być. Z każdym posunięciem rosła jej ranga i znaczenie.
Wróciliśmy do letniskowego domu mojego szefa, kupując po drodze spożywcze drobiazgi. Psy poznały dobrego człowieka. Mówię o niej. Ją najpierw dopadły i przywitały z radosną fantazją, ocierając się pyskami o jej podbródek. Mnie dla porządku również przywitały, statecznie, mniej wylewnie.
- Teraz czas na niespodziankę - pomyślałem.
Wbiegliśmy na górę. Tak, ona też zrozumiała, że powinna uchylić rąbek tajemnicy. Weszła do siebie. Robiłem w aneksie kawę. Oderwała mnie od tej pracy. Wezwała do siebie. Poszedłem za nią. Na idealnie pościelonym łóżku, równym jak stół, leżała jasnobrązowa, starannie przycięta, wyprasowana kartka pakowego papieru wielkości brystolu A3. Odwróciła go.
Na krześle z wiklinowym siedliskiem i oparciem, za jasnoorzechową, tu delikatniej wyrysowaną, z drewnianych listewek zbitą balustradą, w półświetle nocy, w dżinsowej kamizelce z zasuwanymi na ekspres kieszonkami siedziałem ja, prawym profilem zwrócony ku patrzącej, jak wtedy, jak wczorajszej nocy, poważny i skupiony, z lekko rozchylonymi wargami, z ciepłym spojrzeniem, ze szronem na skroni, z pociągłą twarzą zakończoną ostrym, okrytym półcieniem podbródkiem, z oczami zbyt pięknie jak na mężczyznę osadzonymi pod nawisem krzaczastych brwi, z nosem ani wielkim, ani zbyt małym, lekko spłaszczonym, z lustrzanym odbiciem rzeczywistego nosa, z policzkami, na których kiełkuje dwudniowy, popielaty zarost… to rzeczywiście ja narodzony z prostych i półokrągłych kresek rysika miękkiego ołówka, kresek rozszczepianych, rozmywanych, pocieranych opuszkami palców, ja pomieszczony w światłocieniu tła nocy zroszonej smużącymi się pasemkami rozświetleń wygładzających kontury twarzy, ramion… i tylko ułożenie nóg za drewnianą barierką utkwiło w bliskiej czerni ciemności.
Ja, który nie znosiłem swego wyglądu utrwalonego na fotografii, z miejsca polubiłem siebie na tym portrecie z węgla, nadrealnym, zbyt starannie sporządzonym, nadzwyczaj szczegółowym.
- Masz niezwykły talent - pochwaliłem ją i nie było to z mojej strony kurtuazyjne oświadczenie, chęć sprawienia jej przyjemności, a sobie danie satysfakcji z tego powodu, że dzięki temu rysunkowi mogę wreszcie zobaczyć siebie takim, jakim chciałbym się widzieć. Mój podziw nieuchronnie szedł w parze z moimi zainteresowaniami, z pracą, w której miałem przecież do czynienia z rysunkiem, a fascynacja techniką pociągnięć ołówkiem Durera czy Leonarda da Vinci wydawała mi się najdoskonalszą formą tego typu wypowiedzi. Dodatkowym argumentem przemawiającym za tym dziełem - nie waham się wypowiedzieć tego słowa - było to, że w czasie rzeczywistym nie służyłem jej jako model, a więc musiała mnie zapamiętać, moją twarz, ułożenie ciała, musiała zachować w pamięci igranie światła i cienia, a potem sprawnością swych rąk odebrać z mózgu utrwalone w nim informacje… a wtedy przecież rozmawialiśmy z sobą i nie wydawało mi się, że Magdalena w jakiś szczególny sposób mnie obserwuje… raczej rozmawialiśmy, słuchaliśmy się nawzajem.
Spostrzegłem w prawym dolnym rogu rysunku podłużną, białą plamę. Przesunąłem po niej wskazującym palcem.
- Tu miał być twój podpis? - zapytałem.
- Nie. Kilka słów skierowanych do ciebie napisanych mikroskopijnym tekstem. Starłam je.
- Nie pytam dlaczego. Szkoda.
- Może je kiedyś jeszcze napiszę do ciebie… a może… powiem.
- Będę na nie czekał.
Odwróciła rysunek. Zrobiła to w taki sposób, jak chciałem - delikatnie, nie mnąc papieru.
- A teraz napiłabym się kawy. Aha, w jednej z toreb jest prezent dla ciebie.
- Tak?
- Sama nie palę, ale lubię jak mężczyzna pachnie cygarami. Kupiłam ci taką wodę po goleniu.
- Kupiłaś? Kiedy?
- Jak byliśmy w mieście.
- Nie zauważyłem.
- Wreszcie jestem w czymś lepsza od ciebie. Bardziej spostrzegawcza.

[12/13.08.2017, Campigneulles Les Grandes, Francja]


2 komentarze:

  1. Miła niespodzianka, ukryty talent, a być może nieprzeciętna osobowość...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ... do pewnego stopnia ten wątek wpisuje się w pomysł dalszego ciągu historii... a nawiasem mówiąc, sądzę, że każdy z nas nosi w sobie jakiś ukryty talent, a zatem odkrycie go u bohaterki tej opowieści nie jest czymś niezwykłym... pozdrawiam

      Usuń