Gęba,
a jakże, dyspensę na wyjście poza mury dostała. Pierwszym powodem było
sprzedanie lipcowego miodu, który zebrały braciszków pszczoły przeszłego roku,
tudzież ziołowej nalewki, zwanego dla zmylenia targowych mundurowników
Likarstwem Ziołowym Brata Leonarda. Gęba i braciszek Andrzej dosiedli
ukraińskich, ciężko pod stopą dyszących rowerków wyposażonych w druciane
krateczki, gdzie pomieszczono specyjały.
Sama
sprzedaż udatnie wypadła, pewno z tej przyczyny, że ode Świąt Bożego Narodzenia
braciszkowie po raz pierwszy na targu się zjawili, a ludkowie spragnione
przecież miodku, a najbardziej likarstwa, które pono na męsko-damskie materie
skutkuje poprawą stosunków nie byle jakich.
Aliści
opowieść nasza nie o targowaniu dzisiaj będzie a o inszej sprawie.
Ledwie
poza eremowe mury Gęba wychynęła, zechciał traf i pod pazuchą skryta komórka
sieciowy sygnał odebrała. Jak sygnał nielichy, to i o pozabożym świecie
dowiedzieć się łacniej. Tedy gdy braciszek Andrzej przycupnął na ławeczce dla
odpoczynku, radując twarz bladą słonecznym promieniem, Gęba rozmaitych wieści
się wywiedziała.
Otóż
i doczekał się nasz pan artysta aktor Olbrychski. Onże, pierona, roli nie
douczywszy się swojej, gierki w ruskim spektaklu odmówił, się wypiął, tłomacząc,
że za Putina prezydenta nie chce być brany. I te obawy prawdziwe, bo oba
śtraśnie wysportowane są. Terozki ruskie anty-sankcyje wprowadzają i gadają, że
żadnego salcesonu ani innej golonki od nas nie będą brali. Stanęło więc na tym,
że kultura w naszych farmerów gardłach świnią stanie.
Ale
tak po prawdzie, to rzecz tak się z tymi wieprzkami miała, że razu pewnego, po
hokejowym meczu, przysiadnęli na ławce kar panowie prezydenci Putin i
Łukaszenka i umyślili sobie, że wartałoby Polaczkom w liesu jaką świnię podłożyć.
Sprowadzili zatem z instytuta karmę podtrutą jakowąś afrykańską cholerą,
podebrali ze z zoologicznego ogroda dwa paradne odyńce; te nażarły się, popiły
maślanki i tak obżarte panowie prezydenty ułapili we w kajdaniarską niewolę. Po
uczynieniu tegoż pan Łukaszenka z panem Putinem poszły w las jak ogary, ciągnąc
na łańcuchu oba grube zwierza. Puszczę Bialowieszczńską przeszły i w młodym
zagajniku, wedle pola oziminy wolność dziczkom zwróciły. Te jednak z sił opadły,
a w końcu na tamtejszy świat zeszły chorobą śtraśliwą tknięte.
Kiedy
pan minister od dopłat rolniczych się zwiedział o sprawie, zarozki numery
wyklepał do Brukseli. – Kuledzy, po onym nieszczęściu, co nas dopadło – rzekł pan
minister na zakończenie – upominamy się o pomoc, zwłaszcza że sami bez
chłostania przyznaliśmy się do tego, że wrogie odyńce zległy w naszych
puszczach ode afrykańskiej zarazy.
Na
takie dictum odezwały się dwa ministry od dopłat ze z Danii i Niemiec. Oba
jednym barytonem zagrzmieli:
-
Ministruniu, a weź no namaluj se uśmiecha na twarzy, albowiem wy teraz tam w
Polszcze to demokracyi awangarda. Popilnuj se chłopie z panem premijerem i tym od
zagranicznych rubieży Majdanu, coby ci barykad nie podwędzili, abo korupcją ich
nie przeżarli. A my se, chłopie, pohandlujemy oba świniną i innym mięchem. Jak
tylko się okaże, że biznes się udaje, dostaniecie dozwoleństwo stemplowania
półtuszek, a wykluczyć nie można toże jajek.
A
jaka piękna reakcyja pana premiera i pana od zagranicznych materii się we w
gazetach, telewizorach, radiach i sieciach
pojawiła. Rzeczą oni, że zaciężne natowskie brygady nada zaprosić ku nam –
ludków tam około tysiąca, jakiejsi
samolioty, tanki i tarczowe wyrzutnie rakietów, co by się ich Północna Korea a
Iran strachały. Kiedy tak się stanie, hamerykańskim bratom-kamratom nie tylko
akomodecyję i opierunek dać trzeba, ale i źryć by wypadało dawać. Dla tej przyczyny
świniną, przed którą ruskie się wzbraniają, należy wykarmić brygady obie,
tudzież do Hameryki trzeba paczki ze z żywnością szynkową a krakowska suchą
słać. Niech se braty pojedzą, a nam niech ostawią jeszcze Ałaksa – no… takiego
samoliota wczesnego śpiegowania, coby nam wykrył, ile to tonów wieprzowiny,
jabłek i innych cielaków Duńczyki i Germańce do ruskich i białoruskich
kontenerują, kiedy my na Majdanie dzierżnym honorową straż.
Na
tę ślachetną intencyję Gęba guziczek wyłączenia moblilka wcisnęła, chlasnęła
delikatnie po łbie braciszka Andrzeja i tak powiedziała:
-
Habitowy bracie Andrzeju, na nas pora. Miałeś braciszku rację, że za murem jeno
diabłów baraszkowanie się. Jedziem do dom.
To
uczyniwszy, oba zakonniki, potrząsnęły mieszkiem, na rowery siadły, pedały
nacisnęli i na skośkę ku eremowi pomknęli.
Słowem - nie masz jak w eremie! Choć tak myślę, że i w haremie niezgorzej być by mogło, byle komóry nie odbierać...
OdpowiedzUsuńGęba do haremu deczko, abo i więcej, za stara, a co do komóry, to prawdą a bogiem, śtraśliwie onego sprzęta nienawidzi, chociaz to nie po chrześcijańsku ...
OdpowiedzUsuń