Panie
drogi, ja tu przyszedłem, aby mi pan wyjaśnił, dlaczego tak jest, że coraz
mniej swojsko się czuję i o nic nie dbam, albo macham na to wszystko ręką. Pan
może i parę lat starszy jest ode mnie, lecz to nie najważniejsze. Pan większe
ma doświadczenie i obracał się w kręgach takich, że gdzie mnie tam, ludowemu
nauczycielowi do tych możliwości pogadania z mądrymi o ważnych sprawach.
Powinienem
najpierw panu wyjaśnić, w czym rzecz, bo za mało powiedzieć, że czuję się
nieswojo. Niech pan więc sobie wyobrazi, że ja, jako niedorosły jeszcze
student, a może i wcześniej, kiedy tak sobie chodziłem ulicami Łodzi, Krakowa i
Warszawy (a trzeba wiedzieć, że miałem żyłkę do takich samotnych wędrówek po
mieście, nie tylko po mieście zresztą) to czułem się tak, jakby całe te miasta,
z tymi domami, parkami, ulicami z tymi jeżdżącymi po nich samochodami,
autobusami i tramwajami, jakby to wszystko należało do mnie. No, może tak nie
bezpośrednio do mnie, ale jakoś tak czułem się, jakbym przywiązany był
niewidzialną nicią do tego wszystkiego, co moje oczy poznawały. Nawet wtedy,
gdy po kocich łbach przychodziło mi zelówki zdzierać, gdym widział sypiący się
tynk i podwórze nie zawsze pachnące kwieciem.
Dzisiaj,
nie powiem, powyrównywali nam drogi, trawniki równo przycięte, nie jakąś tam
kosą, lecz spalinową kosiarką; postawili piękne domy, najbardziej te markety,
galerie i wieżowce, gdzie betonu nie widać, tylko, jak okiem sięgnąć szkło,
aluminium i stal niklowaną. Pięknie jest, bo co przestarzałe było, zrównali z
ziemią i pobudowali nowe. A w tych galeriach i supermarketach to palmy kwitną,
a towaru zatrzęsienie, więc powinienem się cieszyć, jak cieszyć się może oko
ludzkie. Cóż mnie po tym bogactwie, kiedy ja do marketu po mleko, jaja, chleb i
coś do posmarowania chleba, no może jeszcze siateczkę kartofelków i toaletowy
papier kupuję, bo taniej
niż
gdzie indziej. A te szklane domy, to fakt, naczytałem się o nich, ale jakoś
inaczej sobie je wyobrażałem, bo do tych, co postawili, to z niejaką nieśmiałością
wchodzę, wjeżdżam windą i spaceruję po korytarzach, jak po jakich muzealnych
salach, bojąc się nie potrącić jakiegoś wazonu, doniczki czy obrazka.
Tak
jakoś nieswojo się czuję w tej klimatyzowanej atmosferze, a jak się do jakiego biura
wejdzie, to zanim to uczynię, spoglądam po sobie, czy jako eksponat będę pasować
do wnętrza.
Nie
wiem, drogi panie, z czego to się wzięło, to moje wyobcowanie. Szkoły przecież pokończyłem,
ze studiami, ludowym nauczycielem byłem, to powinienem to zrozumieć, a nie
rozumiem.
Jak
ja, kochany panie, szanowałem to, co moje młode oczy widziały. W miejscu mego
urodzenia wielka fabryka była, i pałacyk z przedszkolem, i szkoła, ośrodek
zdrowia i domy, i bloki niewysokie, parki, dworski pałac, boisko, stawy rybne –
ja to wszystko widziałem i szanowałem. I jeszcze był cmentarz taki, gdzie
żołnierzy kampanii wrześniowej pochowano. Gdzież mi tam było, małemu, jakiś tam
nieporządek uczynić względem tych materialnych świadków dzieciństwa i młodości.
Mówiłem sobie – to wszystko jest moje – ta fabryka i dworek i szkolne izby z
podłogami smolonymi jakimś czernidłem o zapachu, którego nie zapomnę.
W
tych latach to lubiłem sobie, jako harcerz, trzymać wartę przy grobach
żołnierskich, a później, to rok za rokiem, choćby jedną świeczkę im zapalałem.
Pierwszego maja na pochody chodziłem, na tańcujące majówki, mecze, do kina,
gdyż sobie umyśliłem, że cala ta okołokulturalna otoczka jest również moja. Mało
to razy chwytałem za łopatę albo grabie, aby społecznie upiększać nasze
miasteczko. Tym chętniej to robiłem, gdyż miasteczko było moje (…)
I ja z tej samej gliny, społecznikowsko-patriotyczno-harcerskiej... I dziwno, że teraz tak inaczej!
OdpowiedzUsuńMnie też, Zgago, dziwnie jakoś. Czasami wręcz pytam sie sam siebie, po jaką cholerę ci to było....
OdpowiedzUsuń