Jest rok 2010, rocznik czterdziesty się kłania, wojenny. Przeżyło się tyle lat, siedemdziesiątka na karku, więc wspomnień pod dostatkiem, gdziem ja nie był, czegom nie widział... . Natalia myśli sobie, że śpię, a ja już na polu, siadłem sobie na tej ławeczce zrobionej z kłód brzozowych, przeciętych wzdłuż tułowia pnia i podziwiam połyskującą w pierwszych rozbłyskach porannego słońca nieruchomą taflę jeziora - szósta z minutami, a może nawet przed szóstą. Syn postarał się, oj postarał, o tę działkę nad samym jeziorem - uroczo położona, a po tamtej stronie las - świerkowo - sosnowy, a na wzgórzu brzozowo - bukowy.
Janek zdecydował, że mi wyprawi prawdziwe siedemdziesiąte urodziny. Zaprosił mnie i Natalię do siebie, bo "tak mało u ciebie w tym Krakowie miejsca", tak powiedział, a czy to był przytyk do tego, że za mało starałem się o to swoje mieszkanie - dwa pokoje z kuchnią to żaden rarytas, gdy moi rówieśnicy postawili sobie na przedmieściu pałace, czy to był przytyk, nie wiem, ale chyba nie miał nic złego na myśli, bo wie, że to moje mieszkanie na Bronowicach szanuję bardzo. Okna na Kopiec wychodzą, syn o tym wie i córka. Ileż to razy spoglądaliśmy na to usypane przez krajan wzgórze, a potem , przynajmniej dwa razy do roku wyprawialiśmy się na ten Kopiec, idąc meandrami ulic przedmieścia. Wiedzą, że lubię ze swego balkoniku patrzeć na we mgle skąpany, najsławniejszy z krakowskich Kopiec, bo racławickiemu bohaterowi poświęcony. Ale miejsca w tym moim mieszkaniu na Zapolskiej, aby zaprosić wszystkich znajomych na tę moją siedemdziesiątkę nie wystarczy, i Janek słusznie pomyślał.
Nie wytrzymał i zaprosił mnie do siebie na cały tydzień, a zwieńczeniem tego tygodnia nad jeziorem mają być te moje urodziny, może już ostatnie okrągłe urodziny.
Mówiłem mu bez udawanej przestrogi: - Jasiu, a jeśli kto z moich starych druhów zechce odwiedzić mnie, a tu taki szmat drogi z Krakowa? Ty sobie wyobrażasz, jak te chłopy i baby tutaj dojadą, gdyby się jednak zdecydowali?
On mi na to:
- Tosiu, mój staruszku kochany, ja już nie jestem na dorobku, ja już się d o r o b i ł e m, ciężką pracą, cały czas mając na uwadze twoje wychowanie. Będzie trzeba - autobus wynajmę i zwieść każę, jakem synem Teofila Ostrowskiego.
I wynajął, mój Boże, wynajął. Najpierw obdzwonił moich znajomych, tych co przy życiu jeszcze i tych młodszych. Niektórzy zdecydowali się przyjechać na moją uroczystą siedemdziesiątkę i teraz czekać tylko wypada i zamartwiać się od nowa:
- Jasiek, a gdzież się oni wszyscy podzieją. Twój dom obszerny wprawdzie, ale nie pomieści chętnych.
- Tosiu, mój staruszku kochany, nie pozwalam ci się o to martwić. Zaufaj i wypoczywaj. Lipiec za pasem.
Siedzę tedy nad tym jeziorem, wpatrzony weń jak w obraz na ścianie pokoju mojej dziewiętnastowiecznej babki zawieszony; widzę kursujące po leciutko wyżłobionej toni kurki wodne, gdzie indziej, ponad kępami przybrzeżnej trzciny - kaczki, zliczyłem do dziewięciu - jakaś rodzina, a jeśli tak, to młode odkarmione, niewiele od płynącej na czele matki mniejsze.
Nie ustępowałem:
- Jasiek, ty mi natychmiast powiedz, gdzie pomieścisz te moje starocie, które sprowadzisz na tę uroczystość, boć ich sędziwe ciała wymagają odrobiny luksusu, gdy sen zasypie im oczy. Starość, chłopcze, ma swoje prawa; inne one od twoich, czterdziestolatka z plusem.
- Tosiu kochany, moi sąsiedzi obiecali pomóc - już pokoje gotowe, a tylko sobie nie myśl, że przez to zobowiązania będę miał względem nich - my tak tutaj w zgodzie żyjemy, pomagając sobie od czasu do czasu, z czystej życzliwości mnie poratowali.
Pomyślałem sobie, że mam syna dobrego, majętnego przy okazji, ale tam... dorobił się uczciwie, to wiem, a majętność, znaczy się bogactwo ku bogactwu lgnie, więc nie dziwota, że po tej stronie jeziora, w tych rzadkich lasach, gdy tylko działki pod zabudowę mieszkalną powstały i w plan zagospodarowania przestrzennego je ujęto, nie dziwota, że jeden bogacz koło drugiego się pobudował i teraz całemu światu się chwali swoją posiadłością. Tak jak bieda trzyma się z biedą, tak bogactwo do bogactwa przystaje. Nie, oczywiście, że nie mam pretensji do syna, że powiodło mu się w życiu bardziej niż córce, że najpierw dzięki swym wnioskom racjonalizatorskim, potem wynalazkom i wreszcie umiejętności sprzedania tego, co wymyśliła jego głowa, dzięki temu wszystkiemu, nawet w najgorszych czasach ekonomii utrzymywał swoją profesję, za czym dom swój i rodzinę na więcej niż przyzwoitym poziomie. Nie mam o to pretensji, chociaż we mnie się nie wrodził, we mnie, który o swoje dbać tak jak on, nie potrafił, zaprzedawszy swą duszę idei.
Inne to czasy są obecnie, myślę sobie, każdy ku sobie kawałek kołdry ciągnie i mało dba o to, że ten bliżej uchylonego okna marznie. Minęły te młode moje lata powojenne, kiedym socjalistyczną ideą urzeczony pragnął powszechnego dobra dla wszystkich, równego dostępu do środków, jednakich możliwości stawania się człowiekiem nowych czasów. Ledwiem maturę zdał, zagnało mnie na Ziemie Zachodnie do pracy w młodzieżowym, wspierającym partię postępu związku. Zszedł mi rok na fizycznej robocie przy urządzaniu zachodniopomorskich wiosek i miast. Wkraczałem akurat w drugą połowę lat pięćdziesiątych, już był po przełomie, ale mój optymizm, moja wiara w lepszy świat nie zależała od społeczno-politycznych perturbacji. Sam z siebie wiedziałem, że samo się nie zrobi, ak jak sama stolica się nie odbuduje; wiedziałem też, że oprócz Warszawy są miejsca, w których ludzie żyć będą i tym należy też pomagać, odzyskiwać dla nich infrastrukturę, wznosić szkoły, przedszkola, ośrodki zdrowia i domy kultury, i kiedy dzisiaj, anno domini 2010 słucham tych wystąpień nienawistnych o nas, budowniczych nowego porządku, serce się kraje...
- A co ciebie tutaj sprowadziło tak bez śniadania?
U mego boku zasiadła Natalia.
(...)
[04.10.2021, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz