Profesor Tutka był dziennikarzem
Niektórzy z rozmawiających panów twierdzili, że ludożerstwo istnieje do tej pory. Sędzia uważał, że to nie jest pewne. Doktor powiedział krótko: «bajki». A Profesor Tutka:
— Proszę panów. Nie wiem, czy ludożerstwo istnieje dziś jeszcze, ale istniało na pewno jakieś trzydzieści lat temu. Byłem wówczas młodym człowiekiem i poznałem redaktora pisma. Opowiedziałem w kawiarni parę historii z niedługiego jeszcze mego życia, a redaktor uznał, że mam zdolności improwizacyjne. Zaproponował mi pracę w swoim piśmie. Dał mi takie zadanie:
«Pójdzie pan do dzielnicy portowej, znajdzie pan gospodę Pod Lampartem; dowiedziałem się — mówił redaktor — że tam przesiaduje pewien kapitan floty handlowej, który po rozbiciu statku dostał się na wyspę zamieszkałą przez ludożerców, skąd go cudem uratowano. Pozna go pan po tym, że pali fajkę, pije porter i patrzy w przestrzeń. Poprosi go pan o wywiad. Nie chodzi o to, żeby to, co panu poda, było zupełnie prawdziwe — ale ma to być — egzotyczne. Wykaże pan swoje zdolności».
Poszedłem Pod Lamparta. Dzień — osób niewiele. Zobaczyłem człowieka z fajką, który pił porter i patrzył w przestrzeń. Przedstawiłem się i poprosiłem o wywiad. Odpowiedział obojętnie:
— Proszę.
— Słyszałem, że pan kapitan wpadł w ręce ludożerców.
— Wpadłem.
— Mówiono mi, że to było na archipelagu «Małych Kokosów».
— Tak.
— Co ci złoczyńcy zrobili panu na wstępie? Czy skrępowali panu ręce?
— Nogi.
— Jak się zachowywali poza tym?
— Grzecznie.
— Czy mógł się pan kapitan jakoś z nimi porozumieć?
— Nie próbowałem.
— Czy chcieli pana upiec?
— Ugotować.
— Czy mieli kocioł?
— Duży.
— Czy nie zechciałby pan kapitan podzielić się z ogółem czytelników wrażeniami człowieka, którego mają za chwilę zjeść. Jakie to jest uczucie?
— Głupie.
Gdy zapisywałem w notesie słowo «głupie», odezwał się człowiek siedzący przy sąsiednim stoliku.
— Przepraszam najmocniej — powiedział — ale bardzo mnie to interesuje: nie przeczę, że kapitana chcieli zjeść, ale nie mogło się to stać na archipelagu «Małych Kokosów». Badałem przed laty dokładnie wyspy archipelagu «Małe Kokosy» i stwierdziłem, iż obywatele tamtejsi — to jarosze. Nie jedzą niczego, co chodzi lub lata. Nie jedzą nawet jaj, bo sama myśl, że zawartość jajka może w przyszłości chodzić lub latać, jest dla nich wstrętna. Budowa szczęk i jelit tych ludzi wskazuje wyraźnie na to, że są trawożerni. A więc surowy czy pieczony kapitan nie mógłby w nich wzbudzić apetytu. Był to na pewno archipelag inny, którego nie badałem.
Zwróciłem się teraz do kapitana, który obojętnie patrzył w przestrzeń.
— Co pan kapitan na to?
— Nic.
— Może to istotnie nie był archipelag wysp «Małe Kokosy »?
— Może.
W tej chwili odezwał się głos jeszcze jeden — gościa siedzącego nieco dalej. Zauważyłem na razie tylko tyle, że ma on biały kołnierzyk, zapinany nie z przodu, a z tyłu, co znaczyło, że gość należy do stanu duchownego.
— Pan się myli — mówił duchowny — w archipelagu wysp «Małe Kokosy» nie ma jaroszów.
— Jak to nie ma? Badałem tę sprawę, wysłany przez mój uniwersytet imienia Marco Polo.
— No... profesorowie i tego uniwersytetu czasem się mylą.
— Zapewne wielebny ojciec ma na myśli wypadki, że zamiast kapelusza bierzemy nieraz laskę swego kolegi. Ale archipelag to jest rzecz już większa i nie mogę wziąć jednego za drugi.
— A jednak wziął pan profesor jeden archipelag za drugi. Prawdopodobnie tamte wyspy, które pan badał, należały do archipelagu «Spokojnych Lwów», bo wyspy archipelagu «Małe Kokosy» zwiedzałem niedawno jako misjonarz, ale nie mogłem pomóc do zbawienia ani jednej duszy, gdyż ani jednej żywej duszy tam nie znalazłem. Są to bowiem wyspy bezludne.
Profesor z misjonarzem zaczęli się gorąco sprzeczać, ale kapitana widocznie nie interesowała ta dyskusja: wstał, aby odejść. Spytałem jeszcze:
— Czy chce pan kapitan, abym wywiad swój dał mu do sprawdzenia przed wydrukowaniem?
— Nie.
Profesor Tutka przestał mówić. Sędzia spytał:
— Już pan skończył?
— Skończyłem.
— Nie przeczę, że słuchałem z zainteresowaniem — mówił sędzia — ale właściwie niczego nie dowiedzieliśmy się: kapitan mówił, że go chcieli zjeść, profesor twierdził, że nie chcieli, bo to byli jarosze, a misjonarz dowodził, iż nie mogli być jaroszami, bo ich tam w ogóle nie było. Więc gdzie tu prawda?
— Redaktor mi powiedział, że to niekoniecznie ma być prawdziwe — chodzi o to, aby było egzotyczne.
[03.09.2023, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz