340.
Jestem po obejrzeniu i przeczytaniu dla porównania „Śmiesznego staruszka” Tadeusza Różewicza. Spektakl teatru telewizji wyreżyserował brat poety i dramaturga, Stanisław. Śmieszny staruszek to postać budząca współczucie ale też pokazująca, co jest bardzo typowe dla twórczości autora „Kartoteki”, że starość bywa we współczesnym autorowi świecie niezrozumiana i bywa, że dla uwiarygodnienia swojej pozycji musi się bronić sama. Przy okazji znakomita rola pana Wojciecha Pszoniaka.
341.
Coś naszło mnie na wspomnienia kulinarne, innymi słowy: gdzie jadłem coś przepysznego? Na przykład najlepsze rurki z kremem (prawda, że ta słodkość nie jest już tak popularna jak dawniej) znajdowały się w małej cukierence w Łodzi gdzieś przy skrzyżowaniu Kopernika z Żeromskiego. Skoro już jesteśmy w Łodzi, to najlepsze jedzenie – firmowa golonka w sosie chrzanowym, flaczki, do tego pięćdziesiątka alkoholu – można to było dostać na Wschodniej niedaleko operetki. Ta niewielka restauracja nazywała się apetycznie „Golonka”.
"Golonka" przy ulicy Wschodniej 65 nabierała znaczenia. Powody? Prawdopodobnie różne i wielorakie. Lokalizacja tego rodzaju baru była wprost znakomita, ale zapewne smak podawanych tu flaków i golonek był wystarczającym powodem, aby tu się znaleźć. Poza tym elegancko było. Szacunek między klientami był, bo i obsługa w wykonaniu dość korpulentnych pań była pełna wdzięku. Goście cierpliwie nabierali smaku, stojąc karnie w oczekiwaniu na zwolnione miejsce przy stoliku czy barze.
Scenka. Pan i pani rozglądają się. Jest wolne miejsce przy barze, ale tylko jedno. Pan sadza damę, a sam wciśnięty między barowe stołki stoi. Zamawia:
- Proszę dwie golonki i dwie setki czystej.
Pani z uśmiechem akceptuje bądź co bądź męski zestaw konsumpcyjny. Zamówienie zostaje zrealizowane. Golonki smakowicie parują, dwie "setki" w szkle lekko zmatowionym prawidłową temperaturą płynu dopełniają obraz wprost idealny w formie i treści.
Gość siedzący tuż obok, zsuwa się ze swojego barowego stołka i usłużnie mówi:
- Panie. Niech pan siada obok swojej kobity. Panie, żebym ja miał taką babę, to bym ją na rękach nosił. Panie, ta moja w domu to podgląda i wącha, nawet jak garczkiem z wiadra wodę piję. Taka zołza panie! Pani to jest fest kobita.
Z chłopem po równo wódeczkę pije. Nic, tylko raczki całować.
Z opuszczoną głową, lekko się zataczając, poszedł za kotarę przy drzwiach wyjściowych, gdzie znajdował się męsko-damski WC.*
W tejże Łodzi za moich studenckich czasów posilałem się w sporym barze samoobsługowym (nie pamiętam nazwy – może „Balaton”?) na rogu Alei Kościuszki i Struga. Można tu było zjeść smacznie i tanio, i wkurzają mnie pojawiające się tu i ówdzie opinie, że za PRL-u karmiono nas podle. W tymże barze stołowała się głównie brać studencka i przyjezdni wybierający się na zakupy do „Centralu”, tudzież poszukujący modnych ciuchów na Piotrkowskiej.
- ... a jednak pamięć nie zawiodła... to był "Balaton".
Na Helu z kolei jadłem najświetniejszego w świecie, smażonego halibuta, a parę kroków bliżej spożywałem z rozkoszą lody jagodowe, chociaż właściwie nigdy nie lubiłem lodów owocowych.
Włócząc się onegdaj letnio i turystycznie po Krakowie, pewnie, że najdostojniejsze lody podawano w Jamie u Michalika, ale tańsze słodkości w postaci na przykład napoleonek można było popróbować idąc od Rynku Głównego Grodzką i nie dochodząc do kościoła pod wezwaniem świętego Andrzeja skręcić w prawo na Plac Świętej Marii Magdaleny – tam mieściła się niewielka cukierenka. Rzecz jasna moje wspomnienia dotyczą lat dość przebrzmiałych, więc nie wiem też, czy na Grodzkiej funkcjonuje z kolei bar studencki, gdzie dawano niezłe i też tanie jadło, a smakoszy tych przepysznych a prostych zup i dań drugich zawsze było w tym lokalu zatrzęsienie. W rodzinnym Żychlinie też karmiono niezgorzej. Dawno temu były w tym miasteczku dwie restauracje, obie przy głównej ulicy Narutowicza; jedna „po schodkach”, druga – nowsza i nowocześniejsza przy parku. Kiedy się miało ochotę skosztować czegoś na słodko, to eklerki, wuzetki, ptysie i bezy najlepsze były na rogu Narutowicza i Placu Kościelnego. Nadto na tym placu stała budka ze smakowitymi kuleczkowymi lodami umieszczanymi w wafelkowych rożkach, które konsumowaliśmy najczęściej w niedziele po mszy.
Ale jedzonko to nie tylko restauracje, cukiernie i bary. W rzeczonym Żychlinie można było kupić wspaniałe dwuczęściowe bułeczki, kajzerki, angielki i chałki, które w połączeniu z masełkiem i dżemem (onegdaj były w sprzedaży prawdziwe dżemy) truskawkowym stawały się rarytasem. Jeśli chodzi o masełko czy białe lub twarogowe sery najlepsze pochodziły z ryneczku (masło podawano na liściu łopianu). Również przebywając w Krakowie gdzieś na bronowickim ryneczku wciśniętym pomiędzy bloki, zaopatrywałem się w nabiał i chlebek z podkrakowskich wiosek. Po mleko z kolei z dobrzelińskiej osady szło się jakieś pół kilometra do „chłopa”, a w zasadzie do „baby” i brało się dwa litry najczęściej, niosło się ostrożnie do dom razem z jajkami, które również kupowaliśmy.
Z dobrą wędliną czy z mięsem było ciężej. Przed świętami trzeba było czasami podjeżdżać aż do Warszawy, ale dzięki jednej z babć, która lubiła stać w kolejkach, mięsno-wędliniarskie zaopatrzenie było świetne. Nie jadało się wprawdzie luksusowo, bo trudno zaliczyć do luksusów spożywanie nawet najwspanialszych: pasztetowej, czarnego czy salcesonu z ozorkiem, ale dawało się radę, a domach obu babć karmiono mnie więcej niż smacznie.
Chcąc nie chcąc muszę się na koniec odnieść od niektórych pomysłów prezentowanych przez jedną z europarlamentarzystek, zawołaną wegankę, która nie dość, że mięs nijakich nie spożywa, to w dodatku walczy o to, aby zabronić jedzenia jajek i picia mleka. Nie będę wdawał się w polemikę z tą panią, pozwalając sobie na taką oto refleksję: jakim ubogim byłoby moje jadłospisowe życie, gdyby przyszło mi w dawniejszych czasach spożywać pokarm oparty na soi, warzywach i owocach (którymi przecież też nie gardziłem) i wodorostach. Praktycznie wszystko to o czym wspomniałem w kontekście jedzenia, należałoby wykreślić, bo nawet tranu nie wolno nam by było spożywać.
* tekst pochodzi z książki Jerzego "Krzywika" Kaźmierczyka pt. "Lorneta z meduzą", przygotowywanej do publikacji przez Dom Wydawniczy Księży Młyn Michał Koliński
[13.03.2021, Toruń]
Też mam kilka takich niezapomnianych smaków z różnych miejsc....
OdpowiedzUsuńMuszę o nich kiedyś napisać:-)
Oczywiście, napisz... każdy ma takie swoje smaki i miejsca, w których je poznał i polubił...
UsuńWiesz dlaczego mamy takie rządy jakie mamy? Bo od tego zaprzeczania prawom natury, niektórym w głowach klepki się poprzestawiały. Od twoich kulinarnych wspomnień zgłodniałam. Chętnie poczytałabym drugą część ich, na przykład o potrawach, które najbardziej smakowały Ci zagranicą, bo ja w tych krajach nigdy nie będę. Ukłony.
OdpowiedzUsuńNiewykluczone, że i o tych zagranicznych smakach napiszę, jednakowoż moja transportowa dieta była zwykle uboga... pozdrawiam
UsuńO smakach można godzinami. Ja z sentymentem wspominam lody z warszawskiego Hortexu, ryż z cynamonem i masłem u babci, ciasta mojej teściowej itd.
OdpowiedzUsuńO europosłance zmilczę, niech jada, co chce, byle innym do talerza nie zaglądała ...
Myślę, że ma swoje miłe, słodkie czy pikantne wspomnienia, a pewne smaki pamięta się do końca życia...
Usuń