ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

06 maja 2018

WESOŁE MIASTECZKO

Kamyk stuknął w doniczkę stojącą w otwartym oknie. Wyjrzałem.
- Idziesz? - powitał mnie głos spod domu.
Skinąłem głową.
Właściwie to byłem już ubrany. Śniadanie dawno zjedzone. Nic do roboty w domu. Święto, a do tego pogoda jak przystało na lato - powietrze drży od słonecznej gorączki, choć to jeszcze nie południe.
- Wychodzę, mamo! - krzyknąłem w stronę matki.
- Wróć na obiad. Dzisiaj będzie później, bo ojciec…
Nie dosłyszałem, co ojciec i zbiegłem po schodach. Ledwie zdołałem przejechać grzebieniem po czuprynie i zaczesać włosy wokół uszu. Wymacałem też portfel w tylnej kieszonce spodni - w portfelu kieszonkowe od ojca. 
Marek odświętnie ubrany, może nawet lepiej ode… nie, moja koszula też wyprasowana, a spodnie nie te, w których ganiam za piłką.
- Nie za wcześnie? - pytam. - Dopiero się rozkładają.
- Będziemy pierwsi, a zresztą mamy przecież czas. Zasuwajmy!
Jeszcze wczoraj myślałem sobie, że nie ma się czym podniecać. Wesołe miasteczko jest dla dzieci, nie dla nas, podobnie zresztą jak cyrk. Wolałbym pójść na ryby, wykąpać się, przejechać się rowerem, może do zamku. Co z tego, że byłem w nim wiele razy? No tak, ale wesołe miasteczko nie co dzień przyjeżdża. Może zobaczę… na pewno będzie, przecież nie odpuściłaby takiej okazji.
- Mam nadzieję, że masz trochę kasy - przemówił poważnym tonem Marek. - Wypiłoby się jakieś wino.
Aha, pomyślałem sobie, sprzedali parę owiec, więc Marek jest przy kasie, ale i ja miałem w portfelu tyle, że i na wesołe miasteczko starczy i na wino.
Szliśmy równym tempem w stronę miasteczka i momentami zastanawiałem się, że w kwestii tego wina to chyba jedynie na Marka mogę liczyć. Wyższy ode mnie i nie wygląda na 14 lat - jemu sprzedadzą. Moja twarz wyglądała dziecinnie, choć mógłbym powiedzieć w spółdzielni, że to dla dziadka, chociaż… dziadek nie pije byle czego. Sikacza do ust by nie wziął, tylko gronowe. Niech będzie nawet gruzińskie czy bułgarskie, ale z winogron. No i kiedy dziadek posyłał mnie po takie, zawsze dawał mi do ręki karteczkę, że to dla niego, więc sprzedawczyni sprzedawała.
- Mam, ale musielibyśmy sobie wypić na samym początku, aby z nas wywietrzało.
- Wiem, moi też wyczują, choćbym wypił pół szklaneczki.
Tak naprawdę to nie wiem, dlaczego Marek wyskoczył z tym winem. Nie widziałem go jeszcze, aby pił, nawet piwo… choć może raz…. W jego rodzinie też nie piją, choć przypominam sobie, że ojciec Marka robi wino z dzikiej róży albo z czarnej porzeczki i piją je do obiadu, albo jak kto do nich przyjdzie, ale żeby Kniowscy mieli nadużywać alkoholu - nic podobnego. Czwórka dzieci, w domu się nie przelewa, hodują owce, aby mieć jakiś dodatkowy grosz do wypłaty Kniowskiego; matka Marka pracuje dorywczo, więc pieniędzy starcza ledwie do pierwszego, ale dzisiaj jest szczególne święto, więc nie dziwota, że Marek postanowił je uczcić inaczej niż do tej pory. Nic wielkiego się nie stanie, bo w końcu chłopak przy tych owcach pracuje jak dziki osioł, wiec niech ma coś z tego.
Tak sobie myślałem. Myślałem przemądrzale i, co ciekawe, nie o sobie, a w końcu powinienem pomyśleć o tym, dlaczego ja daję się skusić na to wino. Stwierdziłem jednak, że święto ma swoje niepisane prawa, także do postępowania innego niż zwykle.
Po drodze rozmawialiśmy na różne tematy, wśród których przeważały sprawy wakacyjne. Do rozpoczęcia nowego szkolnego roku zostało jeszcze ponad czterdzieści dni i każdy z nas coś planował, lecz o ile ja miałem konkretne plany (w połowie sierpnia wybierałem się z rodzicami na dwa tygodnie nad morze), a lada dzień miał przyjechać mój cioteczny brat, o tyle plany Marka to żniwa u znajomych na wsi, ogród, znowu nowa partia owiec do wyhodowania, no i wieczorami gra w piłkę lub w tenisa albo kąpiele w stawie, słowem, nic ciekawego.
Tak, moje dzieciństwo i, powiedzmy, wczesna młodość wyglądały okazalej i właśnie wtedy, gdy o tym myślałem Marek zaskoczył mnie takim oto spostrzeżeniem.
- Może sobie kogoś poderwiemy, co?
W wesołym miasteczku, dobre, co? Gdzie przychodzą małolaty w towarzystwie rodziców? To tak jakby wybrać się na dancing dla dorosłych do klubokawiarni i spróbować „zerwać” jakąś dorosłą pannę, która przyszła potańczyć ze starszym od niej o kilka lat facetem. Marzenie ściętej głowy liczyć na to, że wesołym miasteczku zdołamy „ustrzelić” dziewczę w naszym wieku. Ja nawet nie byłem pewien, że spotkam tam Baśkę, no chyba, że zjawi się z koleżankami, aby poobserwować jak dzieciaki jeżdżą na karuzeli albo oglądają swoje zdeformowane wizerunki w zmieniających rzeczywistość lustrach.
- A masz kogoś na oku? - zapytałem.
- Mam, nie mam, trzeba się rozejrzeć. Ty już, zdaje się, wybrałeś.
- No coś ty! - spuściłem wzrok, a na moją dziecinnie wyglądającą twarz wpłynął rumieniec.
- Nie gadaj. Myślisz, że nie zauważyłem, jak robisz maślane oczy do Baśki?
- Nic z tego nie będzie - podjąłem wyzwanie gasząc ten rumieniec. - Może ona już kogoś ma - stwierdziłem, a mina od razu mi zrzedła, bo w rzeczy samej naprawdę myślałem, że Baśka kogoś ma, a że czasami odpowiada zalotnie na moje spojrzenia, to o niczym nie świadczy. 
- Ma, nie ma, nie zaryzykujesz - nie dowiesz się. Do dziewczyny trzeba śmiało…
Powiedział, co wiedział. Sam za dziewczynami nie lata, choć z wyglądu doroślejszy ode mnie, lepiej zbudowany i silniejszy. Może nie jest z niego Apollo, ale kto to wie, jak tam jest z dziewczynami, co one o chłopakach myślą. Nie gustują przecież w wygarniturowanych lalusiach w lakierkach. Dla nich pewnie u faceta liczy się siła, zdecydowanie, odwaga. Ani Marek, ani, tym bardziej ja, nie nadawaliśmy na męskich mocarzy, mało tego, obaj nie potrafiliśmy z dziewczynami rozmawiać, bo jakże to zacząć z nimi rozmowę? O czym opowiadać? W jaki sposób umówić się na randkę, aby nie być wyśmianym? I wtedy uprzytomniłem sobie, że wino, o którym wspomniał Marek, jest właśnie po to, aby dodało nam odwagi i stwierdziłem, że nie jest to takie głupie. Podobno tych parę promili w organizmie wystarczy, aby poczuć się swobodniej… podobno, bo nigdy wcześniej tego nie doświadczyłem. No dobrze, ale zakładając, że przycupniemy sobie gdzieś w rowie albo w parku i skonsumujemy jabłkowitę, i zdarzy się, że w wesołym miasteczku spotkam Baśkę, i będę odważniejszy, i porozmawiam z nią jak chłopak z dziewczyną, i przejdziemy się gdzieś, i umówimy na niedzielę, i podczas spaceru obejmę ją ramieniem… nieźle się zapowiada… ale kiedy ona poczuje ode mnie wino, to przecież będę ugotowany. A Baśka to nie byle jaka dziewczyna, która mogłaby się zakumplować z byle kim, co to od alkoholu nie stroni - taki przyniósłby jej tylko wstyd. Owszem, pogadać z każdym może, pośmieje się, nawet podpuści pytając się o to czy o tamto w rozmowie, ale żeby traktować takiego gościa poważnie, co to, to nie. Więc… znalazłem proste rozwiązanie… do tego wina należałoby dokupić miętowych landrynek. Już miałem na języku, aby powiedzieć o tym Markowi, ale jakoś zamilkliśmy obaj i dalszą drogę do miasteczka przebyliśmy nie odzywając się do siebie, choć w myślach mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. 

Marek zajrzał do sklepu, który w niedziele nigdy nie bywa otwarty, ale w takie święto, dlaczego nie? Zajrzał i stwierdził, że za ladą stoi akurat sprzedawczyni, która, jeśli nie ma ludzi, sprzedaje młodzieży i papierosy, i wino. Szybciutko zrobiliśmy składkę, Marek wszedł (wcześniej wspomniałem o landrynkach - zaakceptował) i mniej niż po minucie wrócił  trzymając w ręku zawiniątko w postaci papierowej torby, w której mieści się dwa kilo cukru (czasami bywał w sprzedaży cukier przesypany z pięćdziesięciokilogramowego worka). Odetchnąłem z ulgą. Udało się. Teraz do parku i dalej na łączkę, na której organizowane są tańce, albo rozbijany jest namiot cyrkowy. Tym razem do tej przystani przy parku przybiło wesołe miasteczko. Weszliśmy na najdłuższą, szeroką aleję, skąd widać było krążącą już ponad drzewami karuzelę, a więc wesołe miasteczko zostało zainstalowane wcześniej, niżeśmy się tego spodziewali. Ech, korciło nas dotrzeć do tej karuzeli jak najprędzej, ale trzeba było upatrzeć jakieś odludne miejsce, aby wypić wino. Bliżej miasteczka może to być niemożliwe - ludzie, milicjanci, jacyś strażnicy, a nuż napotka się kogoś znajomego; nie, zboczyliśmy z trasy i przeszliśmy w miejsce wymarzone do naruszania zakazu picia w miejscu publicznym - rozłożyste krzaki dzikiego bzu i wyższe od nich, na samym skraju parku rosnące akacje. Marek zagrał w „odbijanego korka”, pomagając sobie scyzorykiem, z którym nigdy się nie rozstawał. Tym scyzorykiem wyskrobał na etykiecie butelki poprzeczne paski, wyznaczające granice, poza które nie należało pijącemu winny napój wykraczać.
Zacząłem jako pierwszy.
Nie piliśmy ani za szybko, ani za wolno. Za szybko nie można, bo traci się całą przyjemność smaku; za wolno również nie, bo pijąc zbyt wolno (niepotwierdzona teoria) spijesz się jak bela, a nam przecież nie chodziło o to, aby być pijanymi, lecz aby nabrać tej koniecznej swobody i odwagi, bez której nawet najmniej w urodzie zaawansowana dziewczyna jest nie do zdobycia.
Zrobiło się gorąco nie tylko od słońca, zwłaszcza że popijaliśmy w cieniu. Upajaliśmy się słodko-kwaśnym likworem nawet przyjemnym w zapachu i podając sobie butelkę z rąk do rąk, ocierając zewnętrzną stroną dłoni szyjkę piliśmy sprawiedliwie po dwa, trzy łyki, uważając, aby nie przekroczyć znaków wyrytych scyzorykiem. Robiło się coraz radośniej, czuliśmy poszum nieistniejącego wiatru, a nasze języki nareszcie się rozwiązały.
- Adaś, mnie jeszcze kasy zostało - zaczął Marek - i wiesz, co zrobię? Jak tylko dopadnę jakąś brunetkę… wiesz, ja ubóstwiam brunetki, kupię bilety w każde miejsce, a co… nie tylko zaproszę ją na karuzelę. Będzie pewnie tunel strachu, to zabiorę ją z sobą… będziemy siedzieć obok siebie, wyobraź sobie, będzie się bała, bo każda dziewczyna ma stracha, gdy w ciemności pokazuje się jakiś potwór, gdy coś ryknie nagle, zawyje jak wilk.... Co ona zrobi? Pewnie, że przytuli się do mnie, a wtedy ja, no wiesz, sięgnę ustami jej ust, a może nawet zrobię coś więcej… i wcale nie będzie stawiała oporu, bo wiesz… - była jego kolej, pociągnął dwa łyki -… bo wiesz, będzie ciemno, a kolejka przejeżdża przez ten tunel bardzo powoli, oni właśnie dlatego puszczają wolno, aby się bać, aby się przerazić, gdy błyśnie światło…. Oczywiście ustrzelę jej coś na strzelnicy - jakiś kwiat albo maskotkę, a potem pójdziemy sobie…
- … na tańce - uzupełniłem.
- To będą tańce? - lekko się przeraził.
- No, pewnie. Na każdym wesołym miasteczku jest miejsce do tańczenia, tyle że chyba pod wieczór.
- To pójdziemy sobie na spacer nad rzekę… wiesz, ja i taniec…
- Ja mam podobnie. Żeby jeszcze te dyskotekowe, ale jak puszczą walca albo tango…
- Nawet mi nie mów. W życiu nie tańczyłem  walca ani tanga.
- A dziewczyny lubią tańczyć, mają to we krwi - jasne, że go podpuszczałem, ale równie dobrze mógłbym to odnieść do siebie. Taniec to zawracanie głowy nogami. Ciągnąłem jednak dalej.
- Wyobrażasz sobie, że dziewczyna umówi się z tobą na randkę, jeśli zrezygnujesz z tańca, albo będziesz jej deptał po palcach, kiedy cię do niego przymusi?
- Nawet mi nie mów o tym. Wypij. Twoja kolej.
Wyżłopałem swoją ostatnią kolejkę.
- Mówię ci, z dziewczynami nie jest łatwo, a najtrudniej zacząć rozmowę - stwierdziłem.
- Wiem, ale jest na to sposób. Po prostu podchodzę do niej i mówię: - masz ochotę przejechać się ze mną karuzelą? Albo: - ustrzelę ci tego storczyka, będzie pasował do twojej bluzki.
- Myślisz, że to podziała? A jak powie: - z chęcią, ale jestem z kimś umówiona.
- Odpowiada się: - zanim przyjdzie, możemy zrobić choć jedno kółeczko.
- A kiedy tamten zobaczy was oboje? Założę się, że nie będzie zadowolony. A wtedy wiesz, co może być?
- Niech tylko spróbuje. Ja mu pokażę.
- Dziewczyna w krzyk, w płacz. Rzuci się tamtemu na szyję. A przyjdą też jego kumple… co wtedy?
- Nie pomożesz?
- Pomogę, ale nas będzie tylko dwóch.
Wypił resztę i cisnął butelkę w krzaki.
- Adaś, ty mi po prostu powiedz, że ciebie nie będzie, bo obejdziesz całe miasteczko, zanim nie odszukasz swojej Baśki. A ona przyjdzie z koleżankami i będzie miała ubaw, że znalazł się adorator, który nie podejdzie, nie kupi biletu do kolejki albo do zderzających się samochodzików, tylko będzie wlepiał w nią swój maślany wzrok i choćbyśmy jeszcze obalili kolejne winko, to nic ci nie pomoże, nie odważysz się.
- Założę się, że po kolejnym winku to ja mógłbym cię nauczyć, w jaki sposób zaczyna się rozmowę z dziewczyną.
- Takiś pewny, a co, jeśli przyjmę twój zakład?
Spodobał mi się stanowczy ton Marka.
- Dobra, ale zanim pójdziemy po drugą flaszkę, possij landrynka, aby kobieta nie poczuła, że jesteś już po jednej.
Takim oto sposobem podnieśliśmy się nie bez trudu i zawróciliśmy w stronę spółdzielni. Nogi niosły nas same, szliśmy żwawo jak po sprężynującej gąbce.
Musieliśmy odczekać, aż sklep się opróżni. Marek w końcu wszedł do środka, a ja oparłem się o ścianę. Czułem napływ gorącego szczęścia.
I tym razem się udało. Na długiej, szerokiej parkowej alei nie byliśmy sami - trzeba było przepuścić parę par i kilkoro dzieciaków, aby dostać się pod upragnioną akację. 
Czynności z odkorkowaniem i scyzorykiem Marek odtworzył z wielką gracją. Widać było, że nabrał wprawy. Popijając drugie winko, kontynuowaliśmy wcześniejszą dyskusję, tym razem spokojniej, bo też i nasze wnętrza nabrały tyleż szlachetnego gorąca co pewności.
Mniej pewny był nasz krok po zakończeniu konsumpcji, ale skumulowaliśmy nasz wysiłek na tym, aby podążać ku miasteczku możliwie jak najrówniej, obierając jak statek na morzu stały kurs na gwiazdę północną.
Wesołe miasteczko zaszumiało nam w głowie: furkotały dwie karuzele, dźwięczały koła wagoników wpełzających w ciemną czeluść tunelu, bębniły zderzaki samochodzików, świszczał śrut na strzelnicy, skrzeczała papuga rozdająca karteczki z horoskopami, dygotało powietrze po uderzeniu młota dla siłaczy, parskał śmiechem klaun rozbawiający przechodniów, huczały silniki gokartów, piszczały przerażone głosy w jaskini strachu, rechotały płuca wychodzących z gabinetu luster.
Czepiliśmy się barierek okalających karuzelę dla najmłodszych dzieci.
- Rozejrzyjmy się teraz… za pięć minut w tym miejscu…
Głos Marka nie był już tak pewny, o nie. Mogę powiedzieć, że stał się taki jakiś płaski, wylewny, acz przekraczający decybele dobrego smaku. Głos ten, słyszałem wyraźnie, kołysał się jak łódka na falach, odbijał od skalistych brzegów, powracał, zdawał się powtarzać, raz, kilka razy… za pięć minut w tym miejscu… za pięć minut… w tym miejscu… miejscu.
Marek odpłynął w lewo, na wschód. Jego wyprostowana sylwetka co i rusz wpadała w wodny wir i kołysząc się nienaturalnie, znikała w odmętach fal. 
Ktoś rozkuł kajdany, jakimi przytroczono mnie do metalowej barierki. Popędziłem niezdarnym galopem w stronę przeciwległą znikającego za horyzontem Marka. - Basiu! - szeptałem słowa modlitwy. - Muszę cię odnaleźć. Mój wzrok był jednak niepokorny. Wybiegał poza granicę dalekowzroczności. Rozbawione postaci, jakie mijałem, okrążając je z wszystkich możliwych stron, zlewały się w jednolitą, chwiejną masę ciał niemających wyrazistych konturów. Czułem się tak, jakbym przedzierał się przez nie jak przez kleistą, wygłuszającą wszelkie dźwięki mgłę.
I nagle… buum!!! Odwróciłem się. Tuż za mną pękł balonik. Dziecko z przerażeniem wspięło się na ramiona matki. Ostatkiem sił spojrzałem ponad tę parę. Nie uwierzyłem swoim oczom. Po drugiej stronie karuzeli… nie do wiary… rodzina Kniowskich w komplecie, z trójką pozostałych dzieci. Osaczają Marka. Silna dłoń ojca chwyta za kołnierz koszuli mojego przyjaciela. Nie ma dla niego ratunku. Żegnajcie brunetki. Markowi z wami nie po drodze.
Zerwałem się. Biegnę. Skąd ta siła? Byle dalej od Kniowskich, byle dalej. Przecież nie mogę mu pomóc. Siła ich - ja jeden. Biegnę do swojej Basi, Boże drogi, jak ja biegnę. Wielka karuzela. Któż tam? Wirujący ponad drzewami schodzą na piedestał drewnianej podłogi. Wzrok natężam. Basia i starszy od niej o pięć lat brat. Hamuję jak w disnejowskiej kreskówce. Potykam się. Robię szczura na suchej zieleni trawy. U jej stóp.
Silna ręka brata Basi ustawia mnie w pozycji pionowej.
- Piotr, ja go znam… to ten… opowiadałam ci… - to głos Basi. Dlaczego ona śpiewa?
- Widzisz, źle się poczuł, weźmy go z sobą do domu.
Ten silny mężczyzna, który mnie uniósł i teraz podtrzymuje mnie swoim ramieniem, śmieje się.
- Ech, chłopie. Widzę, że ci zaszkodziła choroba morska na karuzeli.
- Piotr, on przecież jest…
- Wiem, siostrzyczko, u nas wydobrzeje. Przecież w takim stanie nie wyślemy go do jego domu, prawda?
Odzyskuję słuch.
- To chyba długo potrwa, Piotrze. Co on powie rodzicom, że tak długo go nie było?
- To oczywiste. Powie, że był z tobą na pierwszej randce. Będzie usprawiedliwiony.
Odzyskałem słuch na dobre.

[28.04.2018, Aire des Vignobles, Nierve; Villabe, Essonne we Francji]

3 komentarze:

  1. Te pierwsze doświadczenia dorosłości nieudane, choć dla jednego z nieletnich zakończone pozytywnie, ponieważ dowiedział się o przychylności dziewczyny.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wprawdzie jest to opowieść fikcyjna, ale wniosek Twój jak najbardziej uzasadniony.... pozdrawiam

      Usuń
  2. Dzisiaj młodzież już się chyba niestety tak bardzo nie przejmuje faktem, że ktoś może zobaczyć jak piją i poczuć alkohol.

    OdpowiedzUsuń