ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

06 maja 2018

Z ODDALI (9) SZWAJCARSKIE DZIWY I AZJATYCKA PIĘKNOŚĆ

Jestem w Szwajcarii, pięknej Szwajcarii. Może skończymy na tym zachwyty.
Ażeby do Szwajcarii wjechać z towarem, należy go oclić, ażeby go oclić, należy odstać swoje. Nic to, że na przejściu granicznym w Saint Luis agencji, które zajmują się sporządzaniem dokumentacji celnej jest grubo ponad trzydzieści - najważniejsze są pieczątki. Te otrzymaliśmy bez kłopotów od celników francuskich; ze strony szwajcarskiej doświadczyliśmy odbijania piłeczki pingpongowej. Odsyłano nas pięć razy z biura do biura, a urzędnicy, albo nie wiedzieli, jaką pieczątkę przystawić, albo ją gdzieś zapodzieli. Nie byliśmy z Gieną jedynymi szczęśliwcami. Tłum spacerowiczów - kierowców radośnie wałęsał się pomiędzy biurami, strażnikami pilnującymi, aby ktoś bez papierów do Szwajcarii nie wjechał oraz urzędami, dalibóg nie wiem, w jakim celu stworzonymi. W końcu po paru godzinach chaosu, który, prawdę powiedziawszy, przy lepszej organizacji, powinien był zająć kwadrans, ruszyliśmy w drogę autostradami, uzbrojeni w zakupione, a niezbędne winiety.
Szwajcaria to dziwny kraj. Z jednej strony kompletna dezorganizacja na przejściu granicznym, z drugiej - za wykupienie winiety ważnej na okres ośmiu miesięcy posiadacz samochodu osobowego lub półciężarówki takiej jak moja renówka zapłaci jedynie paręnaście złotych drożej niż wynosi koszt jednorazowego przejazdu autostradą A2 pomiędzy Świeckiem a Warszawą. Wiecie teraz, skąd „kulczykowe” mają tyle kasy? A jeszcze im mało, bo A-dwójka drożeje. 
Ale nie ze wszystkim w tym alpejskim kraju jest tak wesoło, choć pomiędzy wesoło a komicznie przepaści wielkiej nie ma.
Otóż podążamy z Gieną na targi expo do Berna. Wieziemy chińskie, czy szerzej - azjatyckie przysmaki. Nie będę się rozpisywał o tym w szczegółach z litości dla swego zmysłu smaku, dość powiedzieć, że ten, kto przystanie przy stoisku chińskiej firmy, do której wieziemy te rarytasy, nie pożałuje.
Podjeżdżamy zatem pod teren targów, pod jedną z bram wjazdowych, a miła pani o włosach naturalnie rudych jak futerko rodzimej wiewiórki powiadamia nas w powyłamywanej angielszczyźnie, że aby dostać się z towarem na targi (jeszcze nie rozpoczęte), należy się udać do tzw. „checkpointu”, oddalonego od miejsca rozładunku o kilometrów osiem, już poza Bernem. Udajemy się zatem pod wskazane miejsce. A co to za ustrojstwo ten „checkpoint” dowiadujemy się po dwóch kwadransach, kiedy z kolejki samochodów stojących przed nami, niespiesznie umykają auta jedno po drugim. Ile ich było przed nami - to tajemnica, albowiem jeden z panów w pomarańczowym kubraczku zakazuje nam wychodzenia z auta.
Podchodzi sam, z karteczką i długopisem pod pachą. Stoję przed Gieną, a zatem moja karteczka z odnotowanymi na niej numerami rejestracyjnymi auta jest pierwsza, po czym słyszę słowa (powiedzmy, że wypowiadane w języku angielskim), które teraz tłumaczę:
- A teraz proszę zapłacić 100 franków.
- Nie rozumiem… dlaczego?
- Tyle wynosi depozyt.
- Depozyt za co?
- Za wjazd na teren targów.
- Nie mam przy sobie stu franków. Mam kartę.
- Kart nie obsługujemy.
- A w euro nie można?
- Można. Sto euro.
- Mam tylko 70 euro.
- A niech tam, może być.
Sięgam do torby po wybrane z bankomatu przed wjazdem do Szwajcarii pieniądze - dokładnie 70 euro i uiszczam depozyt. Zapisana przez ciecia kartka to pokwitowanie.
- Czy i jak mam odebrać te 70 euro? - pytam.
- Po rozładunku.
- Mam przyjechać w to miejsce, do pana?
- Nie, tam panu dadzą.
Giena, chociaż mu mówiłem, że spedytor coś napomknął mi o jakichś pieniądzach za wjazd, wprawdzie nie tak wielkich, nie posłużył się bankomatem we Francji. Nie miał gotówki ani we frankach, ani w euro, a na dodatek szwajcarskie „oranże” czy „telekomy” pożarły mu ostatnie złotówki na telefon. Korzystając z okazji, że na „checkpoincie” wciąż panował korek, użyczyłem mu własnej służbówki, aby mógł zadzwonić do swojego szefa z błaganiem o uzupełnienie kart - tej, dzięki której może zatankować auto i tej telefonicznej.
Cieć, który zlitował się nade mną, dając mi upust na depozyt w wysokości 30%, dla Gieny był nieubłagany - za żadne skarby świata Ukraińcowi nie dane będzie pozwoleństwo wjazdu na targi z towarem. Otrzymując wiadomość od szefa, że środki pieniężne na obie karty są właśnie przelewane, Giena odjechał, a ja po kilku minutach ruszyłem na rozładunek, docierając tam w miarę szybko i szczęśliwie.
W tym miejscu refleksja.
W swojej, pożal się Boże, karierze kierowcy, zdarzało mi się przewozić towary z lotniska na lotnisko, a są to obiekty szczególnie chronione, wjeżdżałem z towarem na teren wojskowy we Francji - do koszarów Legii Cudzoziemskiej pod Marsylią, mało tego - zawiozłem ładunek do francuskiej wojskowej bazy nuklearnej pod Dijon, bazy, której nie ma na mapach i w nawigacji, i nigdzie w tych miejscach nie żądano ode mnie kasy za wjazd, nie żądano depozytu. O ile dobrze się orientuję depozyt jest pochodną transakcji lombardowych rozumianych odwrotnie - zastawiasz coś - dostajesz za to kasę, nie odbierzesz w porę - zastawu nie odzyskujesz lub dopłacasz jakiś procent do interesu, aby „wypożyczoną” rzecz odzyskać. Depozytu może od ciebie zażądać ten, który użycza ci jakiś przedmiot, maszynę, auto, a swoistą formą depozytu może być poręczenie majątkowe, najczęściej w postaci gorącej i szybkiej gotówki, kiedy jest się zmuszonym do wyciągnięcia z aresztu podejrzanego. Natomiast żądać depozytu, kiedy jedzie się do firmy z towarem dla niej przeznaczonym? Dziwaczne, komiczne, czy dziadowskie?
Tak więc ja, po kwadransie jak przyjechałem z ładunkiem na to nieszczęsne expo, byłem już rozładowany, ale… nie mogłem wyjechać (a miałem już od spedytora informację o załadunku z Berna do Grenoble we Francji), albowiem Giena nie dysponował autem z windą. Należało zatem zaczekać na niego, ustawić nasze półciężarówki kuprami do siebie, następnie przeciągnąć paleciakiem towar z jego auta do mojego i dopiero z mojego go wyładować, po czym rozwieźć we wskazane miejsce.
A Giena nie nadjeżdżał. Giena szukał bankomatu. Giena pewnie zapomniał drogi na targi, słowem, Giena coraz bardziej podpadał, a mijały nie minuty, a godziny i było już wiadomo, że nie załaduję się tego samego dnia do Grenoble, a jeżeli, to jutro i czekać mnie będzie raczej szybka jazda, a może i kolejna biurokratyczna katastrofa w urzędzie celnym.
Wreszcie po trzech godzinach udało mi się nawiązać z nim telefoniczny kontakt.
- Podjedź w to miejsce, gdzie byliśmy na samym początku (rozładunek był nie opodal, ale jednak gdzie indziej). Wyjdź z auta. Zobaczysz mnie na rampie na górze. Krzyknę, gdzie masz podjechać.
Usłuchał i w końcu dojechał. Zaczęliśmy przeładunek-rozładunek.
Pora na chwilę poezji.
Chiński personel firmy, głównie „kierownik”, nie był zadowolony. Co i rusz kontaktował się ze mną, interesując się tym, czy mam jakąś wiedzę na temat: czy opóźnienie mojego partnera może się zmniejszyć, czy zwiększyć? A cóż ja, sierota, mogłem poradzić na ewidentny brak Gienadija? Czy mam w sobie jakiś magnes, który przyciąga zabłąkanych? Nie posiadam takowego.
Czyż można się zatem dziwić temu, że kiedy przyjechał Giena i obaj pojawiliśmy się w wielkiej ekspozycyjnej sali, podążając ku stoisku ze smakołykami, naprzeciw nam wybiegła niska, jak na Chinki przystało, młoda, urocza i sympatyczna, a do tego ślicznobuzia Chineczka? Tak bardzo się stęskniła… Jużem ramiona ku niej, nie przesadzam, otworzył, a kiedy dobiegła do mnie, wypowiedziałem do niej, nie żartuję, to, co za momencik przetłumaczę.
- Jeszcze nigdy żadna dziewczyna nie biegła do mnie tak szybko jak ty! Zmierzyłem ci czas - doskonały.
Pochwyciła dowcip i oczami, i w obie dłonie.
A dla wszystkich, którzy może nie dają wiary w pracowitość azjatyckich kobiet, srodze się zawiodą, gdy napiszę, że Elia (tak zwała się Chineczka) ledwo przybyła, jęła się pchania paleciaka ciągnionego przez nas, dwóch męskich drabów. Lekko się zdumiała, gdym wyrzekł:
- To nie dla kobiety praca.
Ale kiedyśmy powrócili po kolejną paletę z towarem (kto w to uwierzy?), wskoczyła  na krypę i swoimi rączętami, rzeczoną paletę, a ważyła ona kilogramów czterysta, popychała. Ażem zaniemówił. Dopiero po chwili, gdy towar znalazł się już poza autem, a Elia ponownie przystąpiła do niego z zapałem, wstrzymałem ruch paleciaka i powtórzyłem:
- To nie jest praca dla kobiet.
Nareszcie usłuchała.
Ech, gdybym był młodszy i nie tak bardzo żonaty, zaprosiłbym tę Chineczkę do kawiarenki… gdzie umówiłbym ją z jakimś dostatecznie sympatycznym i dyskretnie rozgarniętym młodzianem, który podzielałby moje zdanie, że kobieta nie jest stworzona do prac ponad ludzkie siły i jako ozdoba ludzkości winna partnerowi swojemu nie służyć i podpierać go, lecz być jego podporą (niby to samo, a znaczy co innego), a miast być służącą, pozostawać na lata całe właśnie jego partnerką i najlepszym na świecie przyjacielem. 
Hm, czytający to wielokrotnie złożone, a zawiłe zdanie do wielokropka postawionego po kawiarence, zapewne skłonni byli przypuszczać, że dalsza część wywodu wyprowadzi piszącego na manowce, gdy tymczasem… 
I tym sposobem nadszedł koniec udręki… ale czy na pewno?
Z powodu późnej godziny biuro oddające depozyt jest zamknięte. Czekać na zwrot kasy muszę do jutrzejszego rana.
Czy to nie zabawne?

[03.05.2018, Berno, Szwajcaria]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz