Nad wodami mętny dym mgławicy uniósł się i natychmiast poszarzał, i chociaż do zmroku akurat tyle czasu pozostało, ile do obejścia wszystkich pięciu stawów, jakaś ponura szarość zapanowała nad łąkami, nie pozwalając wciąż jeszcze wysokiemu słońcu toczyć złocisty krążek po półkuli niebios.
Przystanął w tym miejscu, gdzie spokojne wody najmniejszego i najodleglejszego od osiedla stawu, zamkniętego od zachodu szeroką, piaszczystą plażą, odbijały w swej matowej toni olszynowy lasek, ciągnący się wąskim pasem wzdłuż skromnej, wąskiej rzeczki zmierzającej ku miastu.
W październikowe popołudnie ciepło wspominał ten zakątek świata, gdzie spędzał swoje dziecięce i młodzieńcze chwile, był wyludniony. Mógł zatem swobodnie postawić auto tam, gdzie zechciał, na mokrym, zbitym piasku plaży, w niewielkim oddaleniu tak od brzegu stawu, jak i też od olch dostojnie panujących na wzgórzu nad rzeczką.
Miał tu w pobliżu jedno takie miejsce, w którym odległymi czasy łowił szczupaki i węgorze. Była to niewielka zatoczka wciśnięta pomiędzy szpalery sitowia, do której dochodziło się suchą nogą, gdyż ktoś tam zadbał o to, aby podsypać dróżkę aż po krawędź wodną grubokamienistym żwirem. Jeszcze raz zapragnął popróbować swych sił w wędkarskim rzemiośle, czego już dawno nie czynił, lecz ciągnęło go do tej samotnej przyjemności przebywania w towarzystwie natury i własnych myśli, a także do poprowadzenia rozmów z samym sobą z dala od ludzi.
Miał przygotowane wszystko do tej przynajmniej jednonocnej wyprawy. Jeśli chodzi o połów - dwa wędziska, przynętę, latarki, stołeczek, ciepłe ubranie na chłodne październikowe noce, kuchenkę gazową i trochę wódki, gdyby nie poskutkowały inne metody rozgrzania wnętrzności.
Przygotowany był również na spędzenie nocy, a zwłaszcza przedświtu w aucie - starym, przestronnym busie, którego największą zaletą było to, że po usunięciu dwóch rzędów siedzeń mógł w nim rozwinąć materac, położyć na nim koce, a i tak zostawało miejsce na bagaż, prowiant, na wciśnięcie wędzisk, na stolik, przy którym mógł w przypadku niepogody przygotować i spożyć posiłek. Ta samowystarczalność i darowany czas były chyba najpiękniejszym prezentem od losu, jaki dostał, i nawet ta mglista szarość panująca nad krainą jego młodości nie zdołała zakłócić dobrego samopoczucia, w jakim się pojawił, dawno tutaj nie widziany. A zagnały go w te miejsce wspomnienia i chęć konfrontacji z nimi rzeczywistego stanu, w jakim obecnie pozostawały stawy, łąki, drzewa zasadzone kiedyś na ich obrzeżach, sięgające aż po dalekie pola i torowisko nieistniejącej już kolei wąskotorowej. Dlatego pierwsze, co zrobił, to przechadzka po łąkach, objęcie dłońmi solidnych wysokich brzóz, które sam sadził, dotarcie do prastarych jabłoni, rodzących twarde słodkie kosztele (ze zdziwieniem przekonał się, że staruszki mają jeszcze owoce i poczęstował się nimi), spędzenie kilku w nostalgię ubranych mostków przeciągniętych ponad przewężeniami stawów. Przypomniał sobie ten czas, kiedy któregoś lata postanowił przepłynąć wszystkie stawy wzdłuż, a te dwa trzy większe to nawet opłynął wokoło brzegów. Tak, to było co najmniej pięć kilometrów pływania… i nie czuł zmęczenia… nie to, co dzisiaj.
I kiedy wracał w miejsce, gdzie pozostawił auto, mgła nagle uniosła się w przestworza, zabłysło rumiane przedwieczorne słońce, a na niebiesiech pozostały jedynie okruchy chmur, ciągnące się wąską, przerzedzoną smużką na wschodnim skraju horyzontu.
Powoli na ziemię zstępował chłód wieczoru.
Tak plastycznie, że wszystko to zobaczyłam.
OdpowiedzUsuń:-)
P.S. Zdecydowałam ,że dzisiaj raniutko wyślę Ci. Będzie czekała do Twojego powrotu.
dziękuję... myślę, że adres zwrotny będzie, bo chciałbym... ale o tym potem :-)
UsuńZdziwiłam samą siebie. Dlaczego? Bo nie przepadam za opisami przyrody, a Twój post przeczytałam z przyjemnością i poczułam tę mgłę, zapach stawów, szorstkość kory i zapach koszteli (kto dziś pamięta kosztele?). Dziękuję bardzo i czekam na ciąg dalszy....
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło, Jotko... ja, wbrew pozorom, również nie przepadam za nazbyt rozbudowanym opisem natury, bo też i jestem za zwięzłością wypowiedzi, zwłaszcza w kawiarence... ale czasami mnie ponosi :-)
UsuńNie dziwię się zachwytom poprzednich komentarzy. Starannie dobrane słownictwo, piękna polszczyzna i plastyczny opis, a do tego wrażenia wzrokowe, słuchowe, a nawet smakowe.
OdpowiedzUsuńKoszteli coraz mniej w sadach, więc smak trzeba zapamiętać. Chapeau bas.
Hhhmm> nie wiem co to kosztele? nigdy też nie interesowałam się połowem ryb; lubię przyglądać się im jak sobie pływają we wodzie ale do ręki bym nie wzięła;
Usuńpięknie opisujesz, aż mi żal, że ja tak nie potrafię;
pozdrawiam :)
Przepięknie przesadzasz, Ultra, ale i za tę przesadę nie mniej pięknie dziękuję... dodam jak wyżej... poniosło mnie :-)
UsuńAisab, kosztele to takie smaczniutkie, słodzitkie, twardziutkie jabłuszka, których wadą (w zasadzie chodzi tu o same drzewka) jest to, że rodzą co drugi rok przesmaczne owoce, stąd stały się mało atrakcyjne w sprzedaży, zaś w połowie ryb nie zawsze chodzi o tę ułapioną na hak rybę, o czym króciutko wspomnę w drugim fragmencie... tam żal... Ty również pięknie prawisz, bardziej realnie, a przez to inaczej, a inaczej, nie znaczy gorzej,
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Dzięki za to. Też mam takie swoje miejsce, bardzo podobne do opisanego przez Ciebie. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń