Dni nastały tak nieprzezroczyste, tak mglistą wilgocią nabrzmiałe, że zdawać by się mogło, iż jakiś żartowniś wspiął się na grzywiaste chmurzyska po długiej drabinie, tam zuchwale je miętosił i ugniatał, aby w końcu miękką deszczówką spłynęły na jesienne pola, łąki i na lasy, na miasteczko, i na kawiarenkę, gdzie akurat nad ogródkiem stawiano zadaszenie.
Kawiarennik, rzecz jasna, cieszył się, że konstrukcję postawiono w rozmiarach jak najbardziej do potrzeb dopasowanych, lecz wiedział, że przyszły tydzień przepędzi z inżynierem Bekiem i dwoma od elektryczności fachowcami na „pociągnięciu” instalacji; również tej, co miała wnętrze budowli ogrzać.
Jako że czynna była jedynie ta prastara część kawiarenki, to każdego wieczora niemal wszystkie stoliki były zajęte i dawna ciasnota wkradła się do pomieszczenia, lecz nikt nie narzekał, bo to i w tłumie cieplej, i ciekawość wśród gości podsuwała niecierpliwe pytanie: jak tam w tej ogródkowej części lokalu będzie?
Dla radcy Kracha oczywiście miejsce musiało się znaleźć i kiedy przed godziną dwudziestą na mocną kawę przybył, Maria szybkim wzrokiem wskazała stolik, przy którym doktor Koteńko zdobywał wbrew zaleceniom żony kalorie w postaci serniczka i keksu. Pan doktor, oczywista, przywitał się serdecznie z panem radcą, lecz zanim doszło pomiędzy panami do rozmowy, prędziutko pożywienie swoje kończył, albowiem był to czas, kiedy mógł się spodziewać w kawiarence swojej małżonki, która piątkowe lekcje dawane szkolniakom ukończywszy, mogła w każdym momencie na herbatkę z rumem wstąpić i swoim czujnym okiem sprawdzić, czy przypadkiem mężowi kalorii niepotrzebnych nie przybywa.
Kiedy zatem konsumpcję skończył, a pani Maria talerzyk do kuchni wyniosła, zamieniając go na kawę dla pana radcy i zieloną herbatkę dla doktora, pan Koteńko spostrzegł w oczach pana radcy niewielkie zakłopotanie. Pan radca zdawał się również być troszeczkę zmęczonym, albo też coś jego duszę uwierało, dlatego też pan doktor ośmielił się jako pierwszy zagadnąć przyjaciela:
- Pogoda nie dopisuje, prawda, panie radco? Pan pewnie ze swojej posiadłości powraca?
- Gdybyż to tylko pogoda, doktorze. I gdyby tylko ten leśny domek, którego remont już jest ukończony.
- Widzę, że nastrój u pana radcy mizerny, jakby nie w sosie. Pastylki na wzmocnienie przepiszę - doradził pan doktor.
- Z nastrojem to ja sobie poradzę, doktorze. Mam problem poważniejszej wagi.
- Tedy niech pan, przyjacielu naświetli, w czym rzecz się zasadza.
Po dwóch łykach kolumbijskiej kawy wreszcie radca Krach rozwiązał swój język.
- Przyjacielu, moja córka Anna z Wołodią w ostatnim tygodniu października przyjeżdżają, rozmawialiśmy z sobą długo.
- To raczej przyjemna jest wiadomość. Leśny domek wykończony.
- To prawda, panie doktorze. Ale ja parę dni temu odwiedziłem tego staruszka, który prawił o tym odwiercie, z którego jeszcze przed wojną ciepłe źródło trysnęło.
- Czyżby okazało się to nieprawdą?
- Przeciwnie, doktorze. Jeszcze raz z owym staruszkiem i dwoma inżynierami podjechaliśmy w to miejsce, a znajduje się ono w takim trójkącie pomiędzy ciżemkowską posiadłością z tymi konikami, moim kawałkiem ziemi i podleśnym nieużytkiem, w posiadaniu leśnictwa będącym.
- Cóż w związku z tym, panie radco?
- Otóż, przyjacielu, ja zasięgałem języka wielokrotnie o tych cieplarnianych źródłach i, jak się wydaje, znajdują się one i to wcale nie na tak przepastnej głębokości, aby nie móc do nich dotrzeć.
- Toć przecież lepiej niż gorzej.
- To prawda, doktorze. Rzecz w tym, że ja o tych źródłach ze swoją córką i zięciem rozmawiałem.
- No cóż, skoro pokłady gorących źródeł znajdują się na tej posiadłości, którą, drogi przyjacielu, przeznaczyłeś dzieciom… dobrze, że o tym wiedzą.
- Też tak myślę, panie doktorze, lecz sęk w tym, że Wołodia strasznie się do nich zapalił. Powiada, że on, co w syberyjskich krainach ropy poszukiwał, złota i innych metali… powiada, że i z wodą sobie poradzi.
- Być może się nie myli.
- Ale, przyjacielu. Ja mówię do niego: - Taka inwestycja przekracza moje finansowe możliwości, a pewnie i twoje, bo jeśli poważnie potraktować twój zapał, to chyba nie powinno się skończyć na samym odwiercie, lecz postawieniu jakiegoś ośrodka sanatoryjnego, czy czegoś w tym rodzaju. On mi na to, że rozumie i jest w stanie dać sobie i z tym radę, że niby znajdzie na to środki. Wtedy ja mu mówię, że klimat ci u nas na rosyjskie inwestycje bardzo ostatnio nieprzyjazny, a on mi prawi, że być może na rosyjskie to rzeczywiście nieciekawy, ale na szwajcarskie to już lepiej.
- Na szwajcarskie? - zadziwił się pan doktor.
- Ja podobnie byłem zadziwiony, kiedy to usłyszałem. Okazuje się, że nasz Wołodia posiada przyjaciela, bardzo zamożnego, który podróżując po Europie napotkał pod Lyonem panienkę z bardzo szacownego domu, nie dość że piękną, to jeszcze bogatą i, jak to bywa, spodobali się sobie, i do Szwajcarii, do Lozanny się wybrali, gdzie osiedli na stałe. Tam przyjaciel naszego Wołodii, o dziesięć lat od niego starszy, rozwinął się w złotniczej branży, zaś jego żona z całkiem znośnym powodzeniem jakiś dom mody prowadzi. Słowem, panie doktorze, jak mówi Wołodia, to przepysznie bogaci ludzie i, jak na bogactwo, którym dysponują, jeszcze normalni są na tyle, aby z nimi gadać i interesy prowadzić. Dodam, że oboje na szwajcarskich paszportach funkcjonują i z tego powodu Wołodia mnie tak uspokaja…
- Myśli pan, panie radco, że Wołodia potrafiłby skłonić tamtych państwa do zainwestowania w Ciżemkach w te wody?
- Owszem, przyjacielu. Tam pomiędzy Wołodią i tym, jak mu tam, Fiodorem, w przeszłości doszło do jakiejś honorowej sprawy, że niby ten Fiodor życie by postradał, gdyby nie nasz Wołodia. Szczegółów nie znam, bo i o nie pytać się nie wypada, dość powiedzieć, że Wołodia ręczy za tego pana, z którym już podobno rozmawiał i wszystko ma się rozstrzygnąć w listopadzie, kiedy to szwajcarskie małżeństwo do Ciżemek przyjedzie.
- Rozumiem, pana zamieszanie w głowie, panie radco - wyrzekł doktor Koteńko.
- Bo ja… wie pan, przyjacielu, ja do rozwiązywania wszelkich pomysłów skory jestem, lecz z tymi wodami, no wie pan, to mnie trochę przerasta.
- Ale, przyjacielu, co parę głów, to nie jedna. Wołodia będzie, córka, co w bystrość jej umysłu nikt nie wątpi, a zechcesz się nas poradzić, to słowo do słowa rzekniemy coś do otuchy, a takie, panie radco sanatorium niemal w samym mieście, pan wie, co to by było?
Radca Krach, gdyby samochodem do kawiarenki zajechał, pewnie by na te ostatnie słowa wypowiedziane przez doktora Koteńkę, zamówieniem kieliszka koniaczku zareagował, lecz ta przepiękna myśl nagle uleciała mu z głowy, gdyż oto przed przyjaciółmi stanęła jak na zew pani Zofia, pana doktora osobista małżonka.
- Skarbie, ty tu sobie ciasteczka zajadasz, a jedna z rodzonych sióstr zakonnych cierpi i oby nie było to ciężkie zapalenie płuc - powiedziała - pan radca wybaczy, że męża swojego od pana wypożyczę.
Radca, rzecz jasna, że się nie sprzeciwiał, a pan doktor Koteńko westchnąwszy głęboko z miejsca swego powstał, dłoń panu radcy uścisnął i opuszczając kawiarenkę z panią Zofią, dziwił się szalenie, jakim to sposobem jego małżonka dowiedziała się, że spożywał ciasteczka.
Bardzo proszę o ciąg dalszy. Bo może wybrałabym się do tych wód sanatoryjnych kiedy,,,,,
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :-)
Lubię tę krzątaninę w Ciżemkach, a to ukończenie domku, a to zakładanie instalacji. Teraz te odwierty i źródła cieplarniane,wymagające troski i zabiegów. Radca Krach na wszystkie kłopoty znajdzie sposób, a przyjaciele znów pomogą.
OdpowiedzUsuń