Kto by przypuszczał, że o tej porze roku w Piemoncie i Lombardii będzie tak mglisto, szaro i ponuro a po drugiej stronie Alp, we Francji, wręcz przeciwnie: może nie za ciepło, lecz słonecznie. To tutaj, w uroczej Italii najpierw psuje mi się nawigacja i sporą część trasy przejeżdżam „na nosa”, a zatem powoli i czasami błądzę, choć na włoskich drogach, jeśli nie jeździ się autostradami trudno wyrabiać średnią powyżej 50 kilometrów na godzinę. To tutaj, w Mediolanie wyłącza mi się jedyny telefon, do którego pinu oczywiście nie pamiętam. Jedyny numer telefonu, jaki mam zapisany to ten do żony. Obok na parkingu stoi Czech, którego proszę, aby pozwolił mi zadzwonić. Zgadza się, kontaktuję się z domem i otrzymuję pin. Znów Anioł w postaci Czecha i mojej żony uratował moja skórę, bo być za granicą bez kontaktu z kimkolwiek to kompletna klapa, a swoją drogę kolejny raz potwierdziło się, że moja pamięć do zapamiętywania cyfr mieści się w dolnym stanie stanów niskich i trzeba coś z tym faktem zrobić. Onegdaj pisałem o tym, jak to podciągnąłem peżocikiem jakąś czeską ciężarówkę. Czyżby więc teraz nastąpił rewanż?
A będąc we Włoszech często przyglądam się… tu będzie zaskoczenie, bo nie chodzi mi o zabytki, o te kościółki zupełnie inne niż we Francji, o te całkiem przyzwoite, obszerne domy i z gustem zaprojektowane bloki... przyglądam się włoskiemu obuwiu, w czymże to panowie i panie w Italii chadzają. I jestem zauroczony tymi obserwacjami. Doprawdy warto sobie pojechać do Włoch, aby chociaż poprzymierzać sobie buty. I wcale nie mam na myśli tego ekskluzywnego obuwia, choć i takie pałęta się po ulicach, ale o takie zwykłe, do chodzenia. Nie masz chyba drugiego takiego kraju, w którym panowałaby taka różnorodność, taki smak, elegancja, prostota połączona z oryginalnością i funkcjonalnością i dotyczy to obu płci, choć rzecz jasna, panie wiodą prym w kreatywności.
W Słowacji, gdzie przekroczyłem granicę, udając się do Węgier, urzeka znana mi Bratysława, choć mijam ją w pewnej odległości, jadąc autostradą. Ale stolica naszych południowych sąsiadów pięknie wygląda również z oddali, z tym zamkiem na wzgórzu, z rozległym Dunajem, z nowoczesną infrastrukturą. W Słowacji zauważalna jest też mniejszość węgierska, zamieszkująca tereny nad Dunajem, w odległości przynajmniej 50 kilometrów od granicy. Wchodzisz do sklepu i nagle ulegasz konsternacji, bo i panie przy kasie, i kupujący mówią po węgiersku. Godny polecenia jest też słowacki, przepyszny i wcale nie drogi chleb oraz, podobnie jak w Czechach, rogaliki. Na koniec zostawiam sobie urodziwe kobiety, zwłaszcza te, w których krwi płynie domieszka węgierskiej.
I tym sposobem dojeżdżam do Węgier, gdzie też kobiety odznaczają się niebagatelną urodą, choć są raczej niskie. Jasne że z Węgrami nie pogadasz, choć angielski częściowo znają, a już ten chłopak, którego podwiozłem kilka kilometrów, licealista, angielski znał znakomicie, aż byłem zdziwiony. Opowiadał mi o Esztregomie, pięknym historycznym mieście z górującą nad nim bazyliką. Tamże, na rozładunku obserwuję jak pani w biurze uczy stażystkę „odprawiać” kierowców. Zwróciłem uwagę na urodę obu pań… no w końcu jest się facetem, czy nie?
Autostrady w Słowenii, do której wjechałem po raz pierwszy w życiu są najwyższej jakości. Trochę szkoda, że jadę tu głównie autostradami, bo sam kraj wydaje mi się piękny. Tutaj, na parkingu przy autostradzie dowiaduję się o zamachu bombowym w Paryżu. Przypominam sobie, że onegdaj miałem kurs do Paryża całkiem blisko tego miejsca, gdzie islamiści dokonali zamachu. Niedaleko jest arabska dzielnica… brud, smród i ubóstwo… i to całkiem blisko Stade de France. W Słowenii zabieram też dwóch pasażerów. goi Ojciec - kierowca ciężarówki i jego syn. Podwożę ich wprost do firmy transportowej, gdzie pracuje ojciec. Wynika też śmieszna historia. Mój starszy pasażer spogląda na małą buteleczkę, którą pozostawiłem na półce pod podszybiem. Bierze ją za „piersiówkę” i znacząco uśmiecha się do mnie. - Nic podobnego - tłumaczę - nie piję podczas jazdy - i pokazuję mu buteleczkę „Amolu” - tego nie da się wypić - kontynuuję - to na ból zęba, bo przecież za „chińskiego boga” nie pójdę do dentysty (jak każdy facet), kiedy zacznie mnie boleć.
Rozładunek mam w samym niemal centrum Wiednia. Jakoś nie mam oporów przed wjazdem do centrum stolicy Austrii. Zresztą przez Austrię dobrze mi się jedzie. Nie ma nadmiernych korków, także w centrach miast. Ciekawym rozwiązaniem jest pulsujące światło zielone, sygnalizujące że za chwilę nastąpi zmiana na pomarańczowe, jest więc czas na to, aby przyspieszyć przy wjeździe na skrzyżowanie, albo zwolnić. W tejże Austrii, przy załadunku z kolei, jestem obsługiwany w biurze przez sympatyczną i, nie boję się tego określenia, prześliczną młodą Arabkę w szarej burce, która nadto częstuje mnie kawą. To zdarzenie dowodzi tego, nad czym od dawna się zastanawiam, to znaczy, jak często w „opisie przedmiotu” posługujemy się schematem, uogólniając podawane nam i obserwowane przez nas zjawiska. Zaręczam, że nie każda kobieta w burce, nie każdy Arab, nie każdy wyznawca islamu to terrorysta.
Nie mogło na trasie mojej podróży zabraknąć Francji. Tak jest i tym razem. Jadę dobrze sobie znana trasą prze Gap i chociaż nawigacja nawala, po stronie francuskiej czuję się jak u siebie w domu. Znów obserwuję ciekawe zjawisko inwersji: temperatura na wyżej położonych obszarach niemal o 8 stopni Celsjusza przewyższa tę, która panuje w dolinach. Niestety i tym razem nie robię zdjęcia pomnikowi alpinisty na stromym podjeździe w Argentine. Czasami tak w życiu bywa, że chcesz coś koniecznie zrobić, lecz jakoś nie masz sposobności; odkładasz to na wieczne nigdy, co Anglicy nazywają: „till cows came home”. Jadę przepiękną, niezbyt technicznie wymagającą trasą do Valence, jedno z moich ulubionych miejsc we Francji, myślę o tym zamachu (wyjątkowo na granicy włosko-francuskiej czekała mnie kontrola dokumentów) i jakoś mi dziwnie, bo zawsze uważałem Francję za najbezpieczniejsze miejsce na świecie.
I znów pora na Włochy, ich północą część: Piemont i Lombardię. Mglisto, dżdżysto, nie jak we Włoszech. W Piemoncie jeszcze nie wszystkie poletka ryżu ścięte, gdzie indziej pola zorane i pozostawione w wysokiej skibie… i te wytrzebione gaje winnej latorośli. Jak zwykle najsmutniejszy widok przedstawiają sobą upadłe szkielety zakładów i opustoszałe zabudowania farmerskie. Zwraca też uwagę bardzo niski stan rzek. Czyżby nadchodząca zima miała powetować sobie okres zbyt długo trwającej suszy?
A teraz czeka mnie powrotna droga do domu. Z Settimo Turinese pod Turynem do centrum Polski jest niemal 1700 kilometrów, co daje ponad dobę jazdy. Chciałbym się porządnie wyspać, aby tę trasę pokonać w jednym rzucie, bez przystanków. Być może mi to się nie uda… zobaczymy.
[Settimo Turinese, we Włoszech, 19.11.2015]
Węgierskie dziewczyny rzeczywiście są ładne! Nawet ja, baba, nie raz i nie dwa się oglądałam...
OdpowiedzUsuńNo widzisz, Grażyno... a co dopiero chłop ma powiedzieć :-)
UsuńDoświadczeń zebranych w czasie podróży moc, widoków mnóstwo, ale najcenniejsze są własne przemyślenia, których nikt nigdy nie odbierze. Zostają w nas i z biegiem lat będą wracać we wspomnieniach. Cenna rzecz.
OdpowiedzUsuńa wiesz... przyłapuję się na tym, że podczas podróży "gadam z sobą"o czym powinienem tą razą skrobnąć... a co do wspomnień.... pewnie że zostaną, choć jeśli sie zapisze pewne fakty, to może na dłużej zostaną...
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńAle piękną podróż z Tobą odbyłam.:-))
OdpowiedzUsuńTo, że masz o czym pisać to jasne jak słońce.
Ale to, że robisz to perfekcyjnie jest Słońcem.
/trochę to zagmatwałam, ale z pewnością rozumiesz/
Ale piękną podróż z Tobą odbyłam.:-))
OdpowiedzUsuńTo, że masz o czym pisać to jasne jak słońce.
Ale to, że robisz to perfekcyjnie jest Słońcem.
/trochę to zagmatwałam, ale z pewnością rozumiesz/
Ale piękną podróż z Tobą odbyłam.:-))
OdpowiedzUsuńTo, że masz o czym pisać to jasne jak słońce.
Ale to, że robisz to perfekcyjnie jest Słońcem.
/trochę to zagmatwałam, ale z pewnością rozumiesz/
Perfekcyjnie, mówisz, Stokrotko, a ja zauważam, psia kość, byki... tak, tak byki :-) ... ale... niech już tak zostanie... robie błędy, więc jestem czlowiekiem....
OdpowiedzUsuń