Zrobiło się ciemno zupełnie i dlatego Żbik wyjął z kredensu lampę naftową, bo przy jej blasku skuteczniej wypierze się bieliznę, dwie koszule i ścierki do wycierania naczyń. Nie ma co mówić, proszek do prania się przydał, lepszy od oskrobanego na wióry szarego mydła. Żbik pochylony nad miską prał a prał, pianę porywał do góry cug z kaflowej kuchni. Przyznać należy, że ciąg w kominie był nie lada, choć mroźnego wiatru za grosz nie uświadczyło się tego wieczora; jedynie śnieg prószył bezustannie, niewielki, jakby kacze pierze rwały czyjeś nie dość doświadczone w tej robocie dłonie. A Ceglarz nie wracał. Żbik z samego początku, gdy tamci dwoje go odwiedzili, rad był, że wysłał kompana na wieś, bo jeszcze ten aspirant miałby coś do nich obu, że jeden przyjmuje w gościnę uciekiniera z noclegowni, a drugi, że ucieka przed ludźmi i światem. Ale Ceglarz tłumaczył:
- Jak to urządzone, że prześpisz noc w tym hostelu dla bezdomnych i musisz iść precz na dwór po lichym choć ciepłym śniadaniu? Godzi się tak? Chodzisz tedy byle gdzie, po wiosce, po mieście tracisz ciepło zdobyte nocą, nie przychodzisz nawet do pastorowej na ciepłe poobiednie danie, bo akurat szukasz czego do wypicia i wracasz podchmielony do noclegowni, a że podchmielony, to i noclegu niepewien, czy się ta „kierowniczka” nad człowiekiem zlituje czy nie.
Ceglarz prawdopodobnie restrykcji tych nie zdzierżył i ruszył w świat. Niedaleko. Od miasteczka do wioski sześć kilometrów, nie więcej, i na samym końcu wsi przytulił go do siebie Żbik. U niego, wiadoma rzecz, obostrzeń takich nie uświadczy, a za przyjęcie go na metę da co od siebie i ważne, że we dwóch raźniej będzie. I Ceglarz został. W mig się dogadali, bo innego wyjścia nie mieli. Żbik znał co niektórych ludzi z wioski, na których pomoc mógł liczyć zimą, a Ceglarz znał pastorostwo i takiego jednego, co prowadził nad rzeczką na odludziu bimbrownię, więc łącząc swe znajomości (a należy pamiętać jeszcze o pani Zdzisi z gminy) każdy z nich zyskał coś, nie tracił.
Niecały tydzień panowie przebywali z sobą, sypiając: jeden w kuchni na tapczaniku, drugi w pokoju na jednym z dwóch łóżek i chwalili sobie takie rozwiązanie. Jedzenia mieli na dwa tygodnie, to tu, to tam wystaranego albo wymienionego na pracę rąbania drew u gospodarzy. U chłopów rąbał Żbik, jeszcze nie chciał, aby ludzie ze wsi zwiedzieli się, że Ceglarza ma za lokatora; ten zaś opiekował się przez ten czas kuchnią, piecem w pokoju (w drugiej komnacie nie palono z oszczędności), pichcił obiad i dbał o niejaki wygląd chałupy od środka. Kiedy słońce zaczęło kłaść się do snu, Żbik wracał do domu, często z wałówką, czasami nawet z czymś mocniejszym do wypicia, czym traktowali się obaj po obiadku zrównanym z kolacją, gdyż po zachodzie słońca, gdy elektryczność odcięta, sen ich nadchodził szybciej.
- Ty, powiedz mi, Żbik, dlaczego to ciebie tu w wiosce tolerują, nie podkablują władzom? - pytał chyba już drugiego dnia pobytu w chałupie na końcu wsi Celgarz, który wcześniej poznał opowieść swojego nowego kompana o tym, w jaki sposób Żbik osiedlił się w tym przybytku, gdzie z braku elektryczności diabeł rzeczywiście mówił dobranoc.
- Widocznie na tym końcu świata ludzie inni – odparł zapytany – ale tak na poważnie, to z samego początku nieufni wobec mnie byli, jak wszędzie, nawet wtedy, gdy najmowałem się u nich do roboty. Powolutku zyskiwałem ich sympatię… może dlatego, że wystarczało mi dać coś zjeść na obiad, wypić kielicha po robocie, no i że w pracy sumienny byłem, trzeźwy przychodziłem także wtedy, gdy mi dawali ćwiartkę na noc, abym się pocieszył. Z biegiem czasu dostawałem coraz to bardziej odpowiedzialne zajęcia, ale wtedy to już dowiedzieli się, że zająłem ten dom po zmarłym gospodarzu. Nie dopytywali się zanadto, dość że wiedzieli, że nie jestem tym spadkobiercą, na którego gmina czekała, a nawet współczuli mi, że światła nie mam, doradzali też, jak załatwić i u kogo, aby prąd podłączyli, więc mówiłem im, że mi niepotrzebny, a po drugie, że nielegalnie się wprowadziłem, więc pewnie nic w tej sprawie nie da się zrobić. I zaciekawił mnie wtedy ich stosunek do mnie, gdy powiedziałem, że jestem nielegalnym lokatorem tej chałupy. Wydawało by się, że ten i ów ze wsi doniesie do gminy, gdy tymczasem, przynajmniej tak mi się wydaje, nikt nie zamierzał donosić na mnie. Od tego czasu to nawet pieniądze za pracę dostawałem, niewielkie, bo cóż mi do życia potrzeba, ale też postanowiłem sobie nie nadużywać zaufania ludzi i dlatego, przyjacielu Ceglarz, do pewnego czasu zachowam dla siebie twoją obecność pod naszym wspólnym dachem.
Ceglarz zadowolił się wypowiedzią Żbika, przepili do siebie, bo nowy lokator wkupił się litrem przedniej księżycówki; obiecał, że jeszcze opowie na podstawie jakiej to umowy dostaje od znajomego gorzelnika flaszki ze złocistym a mocnym napojem, lecz nie mógł się powstrzymać od wypowiedzenia kolejnej uwagi.
- Wiesz, Żbik, dlaczego ja ciebie tak szanuję? Dlaczego tak cię lubię?
Głos Ceglarza spowolniał i nabrał jednocześnie siły po ostatnim kieliszku z procentami.
- Mów, śmiało, tylko bez kadzenia.
- Że ty się nie wypytujesz o mnie, że niby z jakich powodów błąkam się po świecie, bo to, żem pijak, to sam widzisz, ale nie pytasz dlaczego piję. Możem kogo ukatrupił, kobietę pobił, okradł kogoś, ty nie pytasz i zadowalasz się mną takim, jaki do ciebie przyszedłem. Za to cię szanuję, chłopie, za to, przyjacielu – postąpił dwa kroki ku Żbikowi, objął go w pół, przyciągnął do swoich ust, wycałował po policzkach, a może i upuścił przy tym słoną łzę.
- No już, już… u mnie taka zasada: będziesz chciał w pewnym momencie – sam powiesz. A może i ja nie chcę, żeby mnie pytano, co?
I w taki sposób między innymi wyglądały ich codzienne rozmowy przy porannym śniadaniu, przy kolacji, rzadziej przy obiedzie. Nie mówili do siebie więcej niż potrzebowali, rzadko zaglądali za kołnierz przeszłości; bardziej skupiali się nad ich obecnym życiem, nad tymi czterema kurami, które Żbik trzymał w komórce i które za pracę dostał od dwu gospodyń ze wsi, nad tym jak tu się urządzić w domu, że może trzeba będzie od lutego poszukać jakiej roboty w lesie za drwa, bo wprawdzie drzewa do palenia mają, ale nie zawadzi zgromadzić zapasy na kolejną zimę. Zachowywali się w tych rozmowach tak, jakby nigdy nie mieli się z tego miejsca wyprowadzać, a jednocześnie nie wymagali od siebie dążenia do realizacji procedur, które doprowadziłyby w końcu do zalegalizowania ich pobytu w tej chałupie, do zalegalizowania ogrodu za domem i niewielkiej łączki ziemię orną (prawie trzy hektary gmina oddała w dzierżawę jednemu z gospodarzy).
Czas minął szybko Żbikowi, a szykując się do nocy wsunął na ruszta lekko zawilgocony korzeń olchy, aby żar pozostał na dłużej. Już obmył się ciepłą wodą po stopniałym śniegu, a na sznurze rozciągniętym pomiędzy drzwiami a oknem parowała pranie. Żbik po tym wszystkim, po wypaleniu papierosa, osunął się zmęczony na tapczanik i przysnął, aż w końcu otworzył oczy, gdy w sieni pojawił się Ceglarz.
[02.02.2021, Toruń]
Obserwuję często takich bezdomnych i zaniedbanych /wielu ich w stolicy/ i myślę że mają bardzo ciekawe życiorysy...
OdpowiedzUsuńtak... to jest opowieść o takich ludziach, zdruzgotanych przez los, własne i cudze winy i zaniedbania, ale czasami lepiej z takimi trzymać sztamę, aniżeli z wieloma ze "świecznika"... wiesz o kim myślę. Także ze swoich, niewielkich wprawdzie, doświadczeń spotkań z takimi ludźmi wiem, że mają więcej honoru i sprawiedliwości w sobie niż... ech...
Usuń