292.
Maria Koterbska, Wojciech Pszoniak, Ewa Demarczyk, Dariusz Gnatowski, Ryszard Kotys, a niemal przed chwilą Krzysztof Kowalewski to znani nasi aktorzy i artyści estradowi, których nie ma już z nami, a przecież to zaledwie kilkoro spośród tych, którzy odeszli w ostatnich latach. Aktorów i piosenkarzy pamięta się może bardziej niż innych, gdyż przyzwyczailiśmy się do ich wizerunku w kinie, na koncertach, w mediach. Bywa tak, że towarzyszyli nam od samego dzieciństwa, byli rówieśnikami, starszymi naszymi „siostrami” i „braćmi”. Podziwialiśmy ich, dziękowaliśmy, że są z nami, wyznaczając niejednokrotnie nowe trendy mody, a jeśli udało nam się z nimi spotkać na wieczorze autorskim, mogliśmy z nimi porozmawiać albo stwierdzić czy w „realu” są tacy sami jak w kinie czy w telewizji.
Pomyślałem sobie, że zbyt rzadko umieszczam ich w swoich zapiskach w kawiarence, stanowczo zbyt rzadko za życia, bo czas nie lituje się nad wiekiem.
Krzysztof Kowalewski znany jest z gry w wielu polskich komediach, w których stworzył dzięki swojemu talentowi niezapomniane kreacje, między innymi w „Brunecie wieczorową porą”, „Misiu”, „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” czy „CK Dezerterzy”. Zwróciłbym uwagę na jego role w filmach „rodzinnych” dla młodzieży. Według mnie pan Kowalewski znakomicie realizuje się jako ojciec czy dziadek, ocieplając wizerunki granych przez siebie postaci. Stąd z ogromna przyjemnością oglądałem „Rodzinę Leśniewskich”, „Jankę” czy „Urwisy z Doliny Młynów”.
Ale pan Krzysztof Kowalewski to niezapomniany partner Marty Lipińskiej w zabawnym słuchowisku Jacka Janczarskiego „Kocham pana, panie Sułku”.
Zresztą trudno zliczyć dokonania pana Krzysztofa, aktora, którego dorobek artystyczny jest nie do przecenienia. Niech odpoczywa w pokoju.
293.
Jako miłośnik małych form w literaturze, kinie czy też w muzyce klasycznej żałuję (pisałem już o tym w kawiarence), że polskie kino poza studyjnymi filmami absolwentów szkół aktorskich praktycznie zrezygnowało z fabularnego krótkiego metrażu. Również w ostatnich latach rodzima telewizja (dotyczy to nie tylko telewizji pisowskie) preferuje bzdurne seriale i paradokumentalne tasiemcowe potworki zamiast współuczestniczyć w produkcji filmów krótkometrażowych ambitniejszych niż „M jak miłość”. Drzewiej było inaczej. W PRL-u powstało wiele telewizyjnych produkcji mieszczących się w czasie pięćdziesięciu lub mniej minut; powstawały też filmy reżyserowane przez różnych twórców, a następnie połączone w jedną zbiorczą całość. Jeszcze inną formą istnienia krótkiego metrażu w polskim filmie był serial, w którym poszczególne części zachowywały niezależną fabułę. Tak się dzieje w przypadku „Dzień ostatni, dzień pierwszy” z roku 1965 składającego się z ośmiu autonomicznych fabuł, obrazów posiadających różnych reżyserów. Dlaczego cenię sobie takie kino? Uważam, że sama wypowiedź filmowa, na którą przeznacza się mniejszy czas jest trudniejsza, niż ma to miejsce w pełnometrażowym obrazie filmowym, który oprócz momentów świetnych, może zawierać pewne formalne, artystyczne niedociągnięcia, bo ekipa filmowa rozliczana jest z całości filmu.
294. Kilka kadrów z serialu "Dzień ostatni, dzień pierwszy"
- "Na melinę"
- "Nazajutrz po wojnie"
- "Buty"
- "Wózek"
Coraz smutniej się robi....
OdpowiedzUsuń... niestety nic się na to nie poradzi... z odchodzącymi aktorami jest trochę tak jak z członkami rodziny - towarzyszyli oni naszemu życiu...
UsuńWłaśnie rozmawiamy z mężem o rolach pana Kowalewskiego...najlepsi aktorzy odchodzą, a następców nie widać.
OdpowiedzUsuń... rzeczywiście... nie ma obecnie nowych wielkich aktorów. Kiedyś promocją dla takiego aktora - mam na myśli najszerszą widownię - był poniedziałkowy film czy ambitne, co nie znaczy śmiertelnie poważne, filmy w TV lub w kinie, a dzisiaj aktorzy bazują na udziale w bzdurnych serialach, czasami niszczą swój talent wystepując w reklamach...
UsuńStara gwardia odchodzi a nowej brak. Nie potrafię wymienić żadnego nazwiska aktora młodego pokolenia. Tylko celebryci są, bo tak jest łatwiej. Miałkość i tyle.
OdpowiedzUsuńno właśnie, zwróciłaś uwagę na znamienną cechę dzisiejszych czasów - kiedyś aktorzy, czy w ogóle artyści, pracowali na swój wizerunek właśnie pracą, a dziś eksponują raczej swoje osobiste życie; podchwycają to media i w ten sposób powstaje na naszych oczach klan celebrytów, a publiczność dowie się znacznie więcej o związkach artystów, narodzinach ich dzieci, rozstaniach, ślubach i pogrzebach - sztuka aktorska schodzi na plan dalszy.
UsuńDopiero przeglądając filmografię Krzysztofa Kowalewskiego przekonałam się ilu filmów nie oglądałam, a o ilu w ogóle nie słyszałam. Filmy Barei czy "Brunet wieczorową porą" nie były przeze mnie zrozumiane, bo ten typ humoru nie przemawiał. Nie bardzo podobał mi się jako Onufry Zagłoba, bo w tej roli "Kochałam" Mieczysława Pawlikowskiego i nawet Kazimierza Wichniarza bardziej ceniłam w tej roli. Zgadzam się jednak z tym, że rewelacyjny był w "Kocham Pana Panie Sułku", a Jego talent był bezsprzeczny. Ukłony.
OdpowiedzUsuńJa, tak jak napisałem, uważam, że pan Krzysztof najbardziej "nadawał" się do ról ciepłego ojca, męża, dziadka, który dysponując poczuciem humoru potrafił rozładowywać konflikty i problemy, sam będąc bezproblemowym jak ta postać którą zagrał w bodajże dwóch odcinkach "Czterdziestolatka"... Pozdrawiam
Usuń