ROZDZIAŁ 35. BASIA
(z którego dowiemy się, że Ciżemki zyskały kolejną obywatelkę, malutką córeczkę Anny i Wołodii)
Bezśnieżny, mglisty i kapryśny grudzień rozlał się po całym świecie, sięgając również ulicy Słonecznej, gdzie kawiarenka stała niewzruszona chłodem i wilgocią. W Ciżemkach podobnie: biały a poszarzały całun chmur przedzimowych zwisał upiornie nad krainą łąk, pól i lasów, lecz w jednym domostwie tę burą ćmę rozświetlały światła przedwieczoru. Nie mogło być inaczej, skoro w samo południe dotarł był do onego leśnego domku samochód radcy Kracha, którym z małżonką przyjechał, aby pokłonić się dziecięciu, co przed dwoma dniami na świat się dostało, a dzisiaj, tuż przed południową porą przemieściło się wraz z matką i ojcem swoim ze szpitalnego niewielkiego posłania, aby zamieszkać w swojej i rodziców posiadłości.
Anna poród zniosła znakomicie, jakby przywykła do rodzenia, choć przecież powita dziewczynka była pierwszym jej dzieciątkiem, jakie na świat wydała. Wołodia tłumaczył ową szybkość i nieskomplikowanie rozwiązania tym, że Anna przywyknąwszy wszakże do niewygód syberyjskich wycieczek, do spełnienia się jako matka takąe łatwiej przygotowaną była. Leżąc obok maleństwa, które jej podano, sił miała tyle, że nic tylko ubrać się natychmiast chciała i powędrować z mężem i dzieciątkiem do domu, i ledwie położnej udało się ją przekonać, że za wcześnie dla niej, aby na równe nogi wstać i do Ciżemek pędzić w domowe pielesze, choć było widać, widać, że młoda matka jak ta sarna gibka jest i zdrowa.
Wołodia cieszył się z dziewczynki i chociaż onegdaj marzył sobie zostać ojcem syna, to przecież natychmiast sobie to marzenie wybił z głowy, i nawet żałował tych myśli, gdy tylko córkę zobaczył, pulchniutką, z krągłymi oczkami i perkatym noskiem, który to nosek delikatnie ucałował.
Została dziewczynka Barbarą, albowiem o pierwszej w nocy, w dzień świętej Barbary na świat gładko przyszła. Zaraz też w szpitalu się zjawił Wołodia, zły na siebie, że o dwudziestej drugiej dnia poprzedniego do domku leśnego pojechał, gdyż oznajmiono, że na dziecko zaczekać mu przyjdzie jeszcze dobę. A tu masz, pospieszyła się Basia o dzień cały zaczerpnąć swojskiego powietrza, oj pospieszyła.
Radca Krach z małżonką napatrzyć się na wnusię nie mogli, a jakie miny do dziecięcia stroili, jakimi słowy komentowali wdzięczną postać Basi, tego opisać nie sposób. Kiedy tak patrzyli z miłością na kontynuatorkę rodu, kiedy się z nią przekomarzali ilekroć miała otwarte oczęta lub buzię skorą do wydawania przemiłych wrzasków, Wołodia po raz kolejny z syberyjską swoją matką rozmawiał przez telefon, a łzy płynęły mu ciurkiem po policzkach, choć był to chłop na schwał, co zwykł wzruszenie swoje ukrywać przed światem.
Nie upłynęła godzina, kiedy w leśnym domku pojawili się Joanna z Piotrem, Anny i Wołodii najbliżsi sąsiedzi. Ci również dzieckiem zauroczeni byli, a przynieśli z sobą jakieś kaftaniki i sweterki różowe, jakieś grzechotki do zabawy, kocyk mięciutki, aby uczcić w ten sposób to nowo powstałe życie. Patrzyli na Basię takim ciekawym, poważnym, by nie powiedzieć zazdrosnym wzrokiem, lecz patrząc w ten sposób, nic do siebie nie mówili, choć w ich oczach, jeśli kto uważnym jest obserwatorem, niejedno można było wyczytać.
I tak do późnego wieczora państwo Krachowie i przyjaciele z sąsiedztwa raczyli się rozmową i kolacją, którą pani Krach z Joanną przygotowała, nie chcąc trudzić Anny, gdyż ta poświęcała się karmieniu małej Basi…
- Ech, doprawdy nieziemski apetyt ma ta nasza wnusia - wyrzekł pan radca - po mnie, dalibóg, po mnie go odziedziczyła.
[24.01.2022, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz