Bruno Schulz – prozaik, krytyk literacki, grafik.
Urodził się 12 lipca 1892 w Drohobyczu. Pochodził z drobnomieszczańskiej rodziny żydowskiej.
- Ukończył gimnazjum w Drohobyczu, studiował architekturę na Politechnice Lwowskiej i w latach 1914-15 malarstwo w Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu;
- Od 1924 do 1941 roku był nauczycielem rysunków ręcznych w gimnazjum i szkołach drohobyckich;
- Do bliskich mu pisarzy należeli: Zofia Nałkowska (wypromowała jego twórczość), Witold Gombrowicz, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Tadeusz Breza.
- W roku 1939 po zajęciu Drohobycza przez Armię Czerwoną, zatrudniony był także w żydowskim Domu Starców, katalogując książki.
- Zginął 19 listopada 1942 zastrzelony przez gestapowca w getcie w Drohobyczu.
Twórczość literacka – proza
- Debiut: pierwszy znany utwór Noc lipcowa 1928, druk dopiero w 1936 (tom Sanatorium Pod Klepsydrą), lecz jako debiut literacki uznaje się cykl opowiadań "Sklepy cynamonowe" (1934);
- Sanatorium Pod Klepsydrą 1937 – zbiór opowiadań składający się w znacznej części z utworów wcześniejszych od "Sklepów cynamonowych";
- Od 1934 Schulz pracował nad powieścią Mesjasz, ale zachowały się jedynie dwa wyodrębnione fragmenty powieści: Genialna epoka i Księga, które weszły jako samodzielne utwory do tomu Sanatorium
- Zachowały się poza tym 4 utwory prozatorskie drukowane w prasie literackiej, między innymi "Republika marzeń", którego fragment zamieszczam poniżej.
Republika marzeń (fragment)
Tu na warszawskim bruku, w te dni zgiełkliwe, płomienne i oszałamiające przenoszę się myślą do dalekiego miasta mych marzeń, wzbijam się wzrokiem ponad ten kraj niski, rozległy i fałdzisty, jak płaszcz Boga zrzucony kolorową płachtą u progów nieba. Bo kraj ten cały podkłada się niebu, trzyma je na sobie, kolorowo sklepione, wielokrotne, pełne krużganków, triforiów, różyc i okien na wieczność. Kraj ten wzrasta rok za rokiem w niebo, wstępuje w zorze, przeaniela się cały w refleksach wielkiej atmosfery. Tam, gdzie mapa kraju staje się już bardzo południowa, płowa od słońca, pociemniała i spalona od pogód lata, jak gruszka dojrzała — tam leży ona, jak kot w słońcu — ta wybrana kraina, ta prowincja osobliwa, to miasto jedyne na świecie.
Daremnie mówić o tym profanom! Daremnie tłumaczyć, że tym długim falistym językiem ziemi, którym dyszy ten kraj w skwarze lata, tym kanikularnym przylądkiem ku Południowi, tą odnogą wsuniętą samotnie między smagłe węgierskie winnice - oddziela się ten partykularz od zespołu krainy i idzie samopas, w pojedynkę, niewypróbowaną drogą, próbuje na własną rękę być światem. Miasto to i kraina zamknęły się w samowystarczalny mikrokosmos, zainstalowały się na własne ryzyko na samym brzegu wieczności. Ogródki przedmiejskie stoją jakby na krawędzi świata i patrzą poprzez parkany w nieskończoność anonimowej równiny. Tuż za rogatkami mapa kraju staje się bezimienna i kosmiczna, jak Kanaan. Nad tym skrawkiem ziemi wąskim i straconym otworzyło się raz jeszcze niebo głębsze i rozleglejsze niż gdzie indziej, niebo ogromne, jak kopuła, wielopiętrowe i chłonące, pełne niedokończonych fresków i improwizacyj, lecących draperyj i gwałtownych wniebowstąpień.
Jak to wyrazić? Gdy inne miasta rozwinęły się w ekonomikę, wyrosły w cyfry statystyczne, w liczebność - miasto nasze zstąpiło w esencjonalność. Tu nie dzieje się nic na darmo, nic nie zdarza się bez głębokiego sensu i premedytacji. Tu zdarzenia nie są efemerycznym fantomem na powierzchni, tu mają one korzenie w głąb rzeczy i sięgają istoty. Tu rozstrzyga się coś każdej chwili, egzemplarycznie i po wszystkie czasy. Tu dzieją się wszystkie sprawy raz jeden tylko nieodwołalnie. Dlatego jest tak wielka powaga, głęboki akcent, smutek na tym, co się tu zdarza. Teraz na przykład podwórza toną w pokrzywach i chwastach, szopy i komórki krzywe i omszone zapadają po pachy w ogromne łopuchy spiętrzone aż po okapy gontowych dachów. Miasto stoi pod znakiem zielska, dzikiej, żarliwej, fanatycznej wegetacji, wystrzelającej tanią i lichą zieleniną, trującą, zjadliwą i pasożytniczą.
To zielsko pali się zażegnięte słońcem, tchawki liści dyszą płonącym chlorofilem - armie pokrzyw, wybujałe i żarłoczne, pożerają kultury kwiatowe, wdzierają się do ogrodów, zarastają przez noc tylne nie dozorowane ściany domów i stodół, plenią się w rowach przydrożnych. Rzecz dziwna, jaka witalność opętańcza, daremna i nieproduktywna tkwi w tej żarliwej odrobinie zieloęej substancji, w tym derywacie słońca i wody gruntowej. Z szczypty chlorofilu wyprowadza, rozbudowuje ona w pożarze tych dni tę tkankę wybujałą i pustą, miękisz zielony, rozpłodzony stokrotnie na miliony blach listnych, prześwietlonych zielono i pożyłkowanych, przeświecających wodnistą, wegetatywną krwią zielną, omszonych i włochatych, o zapachu ostrym, chwastowym i polnym. W tych dniach tylne okno magazynu sklepowego wychodzące na podwórze stawało się ślepe od zielonego bielma, pełne zielonych lśnień, listnych refleksów, bibulastych łopotów, falujących płatów zieleni, monstrualnych wybujałości tej podwórkowej, potwornej abundancji. Schodząc w głęboki cień magazyn kartkował się migotliwie wszystkimi odcieniami zieleni, zielone refleksy rozchodziły się w nim falisto przez całą głębokość sklepienia, jak w szumiącym lesie. Jak w stuletni sen zapadało miasto w tę wybujałość, nieprzytomne od pożaru, ogłuszone blaskiem, spało stokrotnie oprzędzone pajęczyną, zarośnięte zielskiem, zdyszane i puste. W pokojach zielonych od powoju na oknach, podwodnych i mętnych, jak na dnie starej butelki dogorywały plemiona much na zawsze uwięzione i zamknięte w bolesnej agonii, rozprowadzonej w monotonne i rozwlekłe lamenty, w buczenie gniewne i żałosne. Z wolna gromadziło w sobie okno całą tę koronkową rozprószoną faunę na ostatni przedśmiertny pobyt: ogromne długonogie komary, które długo opukiwały ściany cichą wibracją błędnych lotów, zanim wylądowały już ostatecznie na szybach nieruchome i martwe, całe drzewo genealogiczne much i insektów wyrosłe w tym oknie, rozgałęzione powolną wędrówką po szybach, rozmnożone pokolenia tych misternych skrzydlaczy, błękitnych, metalicznych i szklanych.
Na wystawach sklepowych łopocą cicho w gorącym powiewie wielkie, jasne, ślepe markizy i płoną w blasku pasiasto i falisto. Martwy sezon panoszy się na pustych placach, na wymiecionych przez wiatr ulicach. Dalekie horyzonty wezbrane ogrodami stoją w blasku nieba, olśnione i nieprzytomne, jak gdyby dopiero co zleciały ogromną, jaskrawą płachtą z pustkowi niebieskich - jasne, płonące, poszarpane od lotu - i za chwilę, już zużyte, czekają na nowy ładunek blasku, w którym się odnawiają.
W te dni cóż robić, dokąd uciec od żaru, od ciężkiego snu, który się wali zmorą na piersi w gorącej godzinie południa? W te dni, bywało, matka wynajmowała powóz i wyjeżdżaliśmy wszyscy stłoczeni w jego czarnym pudle — subiekci na koźle z tobołkami lub uczepieni resorów — za miasto, na „Górkę”. Wjeżdżaliśmy w pagórkowaty, falisty krajobraz. Kareta długo gramoliła się samotnie w upale między garbami pól, ryjąc się w złotym i gorącym pyle gościńca." (...)
[27.01.2022, Toruń]
Byłam w Drohobyczu i stałam tuż koło domu w którym się urodził.
OdpowiedzUsuńBruno Schulz miał wyjątkowy, niepowtarzalny styl. Najlepiej to widać w "Sklepach cynamonowych".
Drohobycz i Schul- wspaniałe zestawienie miasta i prozy.
OdpowiedzUsuńSerdecznosci