CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

03 października 2022

POWIEŚĆ (3)

 


(...) 

    Tedy powracam okrężną drogą do mojego rodzinnego domu, przybiegam do pokoju, gdzie czekano, przybiegam w krótkich, starannie wyprasowanych porciętach, w granatowym lub prawie granatowym sweterku, umyty, schludny, z anielskimi włosami na kształtnej łepetynie, siadam za wielkim, czarnym, dębowym stołem, gdzieśmy całą rodziną, tudzież z najbliższymi znajomymi rodziców biesiadowali, szczególnie w okolicach świąt Bożego Narodzenia, Trzech Króli, drugiego lutego i Wielkiej Nocy. A teraz czekamy na tego, co go ojciec w przyszłości nazwie: „Zorro z krótką szabelką”, ale teraz, gdy matka Marianna żyje, nie ośmieli się złego słowa powiedzieć na księdza proboszcza; natomiast dziadek już szykuje się do odlotu – on nie ma potrzeby dyskutować z „czarnym”, gdyż od lat ma z klerem na pieńku, więc szykując się do odlotu, nagle zatrzymuje się w pół drogi, Marianna wdzięczna mu jest za to, że jednak Józef zostanie (zrobił to tylko dla niej), czekamy zatem wszyscy. Powód opóźnienia? Śnieg, śnieg na drodze i jeszcze dosypał zeszłej nocy, więc poruszanie się po nim jest utrudnione, choćby i taksówką – starą, szarą garbatą warszawą. Marianna czeka u progu i wymienia uwagi z sąsiadką z przeciwka:

- Gdzie jest?

- U Koneckich.

- To znaczy, że teraz do Ciesielskich pójdzie – zauważa Marianna.

- No tak, to po drodze, ale będzie u niej krótko ze względu na męża, który, wie pani… na msze nie chodzi.

- A bo on kiedykolwiek do kościoła chodził?

- Jak mu się drugi raz pogorszy, jak w zeszłym roku, to pójdzie.

- O, słyszy pani? Ciesielska idzie do nas – mówi Marianna. - Co tam? Dawno wszedł? - pytania te kieruje właśnie do sąsiadki – Ciesielskiej.

- Dawno, nie dawno, ale posiedzi u Koneckich, bo to nie sam proboszcz, tylko ten młody wikary, a on nie taki sztywny jak tamten, porozmawiać lubi, nie tak jak proboszcz, co to machnie parę razy kropidłem, wymamrocze paciorek, zada jakieś pytanie, obrazki wręczy, skarci za niechodzenie do kościoła, wyszarpnie kopertę i tyleś go widział – tłumaczy Ciesielska.

- To może i lepiej – z nutką satysfakcji w głosie reaguje Marianna i po chwili kobiety ustalają kolejność odwiedzin księdza. Zajdzie najpierw do Ciesielskiej, potem do nas i w końcu do młodej Grażyny z dwojgiem małych dzieci. Sulżyński wiadomo, że nie przyjmie księdza, więc trzeba będzie wikarego odprowadzić do Michalaków, tych, co to korzystają z innego wejścia do kamienicy, nie tego od frontu.

    Marianna wraca do nas, opowiada o wszystkim i nawet dziadek Józef się cieszy.

- Dobra, jak ten Wilczyński po kolędzie chodzi, to zostaję – i przypala sobie sporta wciśniętego w szklaną rurkę fifki.

    Dlaczego o tym opowiadam, siostro? Bo chcę podkreślić, że dawnymi czasy żyliśmy z księżmi w zgodzie i byli oni inni od tych dzisiaj, co to jedynie za kasą się oglądają, inni albo nie ujawniali swoich prawdziwych poglądów, a to z tego powodu, że musieli być grzeczni wobec dawnej władzy.

    Faktycznie z księdzem Wilczyńskim można było normalnie porozmawiać… skoro nawet dziadek to przyznawał? W rozmowach Józef stępiał Wilczyńskiego argumentację paroma kieliszkami wódki i jakoś dogadywali się, więc także tym razem miało być podobnie.

- Siostrzyczko, pójdę się już położyć. Ten mój współlokator już śpi, choć pewnie gdy tylko otworzę drzwi, obudzi się i powie mi dobranoc. A… a, co z tymi pastylkami? - zapytałem.

- Doskonale pan wie, panie Adamie, że nie mogę nie przynosić ich. To sprawa lekarzy. Ja tylko wykonuję…

- Wiem, siostro – przerwałem jej – tak jak pani wie, że od tygodnia ich nie biorę.

- Zgadza się i przez to stawia mnie pan w niezręcznej sytuacji, bo jeśli one pomagają panu w tej chorobie, to powinien je pan zażywać regularnie.

- A jeśli nie jestem chory? Jeśli symuluję?

- Myśli pan, że można oszukać lekarzy specjalizujących się w chorobach psychicznych?

- A jeśli można?

    Zastanowiła się, a cały czas zerkała na tę kieszonkę, w której miała wąskie pudełeczko z papierosami i maleńką zapalniczkę.

- No już dobrze, niech pani zapali, ale zejdziemy do palarni na dół – zaproponowałem. - Da siostra zaciągnąć się parę razy?

    Skinęła głową i podała mi papierosa. Znaleźliśmy się w miejscu zwanym palarnią, a właściwie była to sionka pomiędzy dwoma frontowymi drzwiami zakładu dla umysłowo chorych. Chociaż już dawno rzuciłem palenie i mdlił mnie swąd tytoniowego dymu, to ten papieros wypalony w towarzystwie pielęgniarki bardzo mi smakował.


[03.10.2022, Toruń]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz