CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

24 października 2022

POWIEŚĆ (5)

 




[…]

On tam, przy ścianie, ja tutaj, pod oknem, nie licytowaliśmy się, Waldi, gdy wniósł do mieszkania walizkę, pomógł mi przyciągnąć z pokoju tapczan, który wcześniej porządnie wytrzepałem, mało tego, nakryłem go starą, ale bardzo porządną derką, na co położyłem prześcieradło, aż się zdziwiłem, że w szafie mam jeszcze dwa komplety pościeli, zdaje się, że kupiłem je kiedyś za grosze od tych ze wschodu, gdy po wielkim bum handlowali z nami na targowiskach niemal w każdym większym miasteczku. Bardzo mi pomógł z tym moim piecem, to właściwie nie piec był tylko taka dziwna kuchenka z dwoma okrągłymi otworami przykrywanymi żeliwnymi, dopasowanymi do średnicy otworów płytami, przytachał skądś dwie taczki suchutkich polan, którymi napalił w tym piecyku – kuchni, aż zaczerwieniła się rura odprowadzająca spaliny do komina. Powiedział, że pragnie ciepła, tyle się namarzł, więc chciałby mieć tak ciepło w mieszkaniu, iżby mógł się spocić i chodzić niemal nago. Rozumiałem go, bo noce kwietniowe są zimne, zwłaszcza gdy śpi się nakrytym gazetami na twardej ławce, co go często spotykało. To prawda, zjedliśmy kotlety z bułkami i sałatką warzywną jaką zwykle podają do kebaba, raczyliśmy się podarowanym Waldiemu samogonem, który musiał mieć jakieś sześćdziesiąt procent najmniej, słowo honoru, więc tak czy owak było nam ciepło. Śpiewaliśmy sobie, wie siostra, śpiewaliśmy, a on recytował z pamięci swoje wiersze, a co i rusz powtarzał:

- Adaśko, jaki ja jestem szczęśliwy!!!

Nie miałem co do tego wątpliwości, że był szczęśliwy, podobnie jak ja, i wtedy, tego pierwszego dnia, i później. Pomimo tego, że czuliśmy w głowie słodki powiew bryzy alkoholu, byliśmy najedzeni i gotowi na sen, nie potrafiliśmy zasnąć, a w przerwach pomiędzy jednym a drugim śpiewem, niechlujnym zresztą i opartym raczej na niedoskonałej improwizacji, rozmawialiśmy długo o tym, o czym nie mogliśmy rozmawiać będąc samotnymi przez tyle długich dni, że aż nas wtedy skręcało w brzuchu.

Muszę siostrze powiedzieć, że w owym czasie… albo inaczej… zawsze fizyczne i psychiczne szczęście wiązałem z ciepłem i wolnością czynienia tego, co daje człowiekowi ciepło, a zatem szczęściem było dla mnie zagrzebanie swoich członków w pościel wygodnego łóżka, gdzie mogłem swobodnie odczuwać podnietę z powodu ciepła właśnie, ciepła, które stworzyłem dla siebie przy pomocy ognia zainstalowanego w piecyku. Dzieckiem będąc zawsze mój wzrok podążał za rozgrzaną do czerwoności żeliwną płytą, na której wypełniony woda czajnik szumiał radośnie puszczając ku górze swawolne obłoki gorącej, poddawanej skropleniu pary wodnej. Nad tą samą żeliwną płytą unosiło się rozedrgane powietrze, a czerwona rura łącząca piecyk z kominem śpiewała gorącym oddechem, przydając pomieszczeniu, w którym znajdował się piecyk dostojnego ciepła.

Musiała to być sobota, kiedyśmy wybrali się z matką do miasteczka, a ściślej staraliśmy się wyjechać z naszej osady autobusem, właśnie do miasteczka, w odwiedziny do dziadków. Był chyba styczeń, mroźny i śnieżny, jakie onegdaj częściej niż dzisiaj bywały – bezsłoneczne i mgliste styczniowe popołudnia. Niepodobna było w taki dzień oczekiwać w bezruchu na autobus na przystanku – ciarki panoszące się po całym ciele dawały się we znaki, oddechy nasze zamarzały i chociaż to zmrożone powietrze było zdrowe, czym zachwycał się ojciec, to jednak matka zdecydowała, abyśmy przenieśli się z zadaszonego przystanku do stróżówki fabryki znajdującej się niemal naprzeciwko przystanku. Tuż po otwarciu drzwi do stróżówki uderzyło nas ciepło pochodzące właśnie z piecyka – kuchenki usytuowanej pośrodku niewielkiej izby podzielonej na dwie części: poczekalnię oraz miejsce pracy stróża. W części poczekalnianej ustawiono dwa lub trzy krzesła, na których można było usiąść i wpatrywać się w dwa okna skierowane już to w stronę fabryki, już to patrzące na drogę wiodącą do miasteczka. Stróż, którego zadaniem było otwieranie i zamykanie bramy do zakładu jak i też sprawdzanie tożsamości przyjezdnych, siedział za płotkiem dzielącym pomieszczenia na dwie w przybliżeniu równe części. Miał tam swoje biurko, półki z kluczami, mapę, radio przypominające sześciościenną skrzyneczkę oraz okno skierowane tym razem na południe, skąd można było oczekiwać przyjazdu autobusu. Oczywiście uderzyło mnie i matkę ciepło dobywające się z piecyka, choć, rzecz ciekawa, szyby wszystkich okien zaciągnięte były białym, grubym zamrozem i chcąc zobaczyć, co się dzieje po drugiej stronie, należało pochuchać w szybę, tworząc przezroczystą chmurkę czy raczej oazę, która pojawiała się wtedy pośród zamglonego, przypominającego plastyk zamrozu. Stróż w pewnym momencie poinformował nas, że prawdopodobnie autobus przyjedzie z dużym opóźnieniem – dzwoniono ze stacji startowej tłumacząc, że są problemy z uruchomieniem silnika autobusu, więc trzeba się uzbroić w cierpliwość i że autobus na pewno ruszy, ale nie stanie się to od razu; podobno pasażerowie marzną, ale wciąż mają nadzieję na przejazd. Za oknem, także poinformował nas o tym stróż, temperatura przekroczyła minus dwadzieścia stopni, a w końcu dopiero dochodziła piętnasta, więc należało się spodziewać, że w nocy mróz zejdzie poniżej trzydziestu stopni. Muszę przyznać, że matka była już zdecydowana zrezygnować z podróży, lecz mniej więcej w tym samym czasie stróż wpadł na świetny pomysł i zrobił mnie i matce herbaty i nadto poczęstował nas pączkami, co oczywiście zwłaszcza z mojej strony spotkało się z więcej niż aprobatą. W taki oto sposób w cieple, popijając pączka gorącą herbatą oczekiwałem z mamą na autobus, który wreszcie przyjechał z godzinnym opóźnieniem – wsiedliśmy do niego; był ogrzany oddechami pasażerów i już po kwadransie dojechaliśmy do miasteczka, a mróz tego późnego popołudnia był zaiste syberyjski.

[...]


[24.10.2022, Toruń]

2 komentarze: