Po dobrej godzinie ciszy i spokoju, za
wyjątkiem rozmów natury, magister Chojnacki zdecydował się napocząć temat,
który od jakiegoś czasu zagościł w jego zamyślonej głowie.
- Ludmiła okręciła Ludwika wokół palca.
Na tę wieść kioskarz Wnuk zmiął na pół gazetę,
w której się zaczytywał.
- Życzycie sobie panowie co przeczytać?
- zapytał nieśmiało.
- A o czymże to w naszej lokalnej prasie
mogą pisać? - oburzył się pan pułkownik. - O tym, że po raz kolejny opozycja
złożyła wniosek o głosowanie o wotum zaufania dla przewodniczącego rady?. Są w
mniejszości, a zatem to nic innego jak śmiech na sali albo ubijanie piany.
Emerytowany urzędnik bankowy Liskowacki
ocknął się nagle z drzemki, w jaką popadł był niespodziewanie prędko i która
pozostawiła jeszcze po sobie ślad niewyspania oraz krople potu na czole i
skroniach.
- Aby ubić szybko pianę na kogel-mogel,
ewentualnie na ciasto, należy do białek wsypać szczyptę soli, przy czym ważne
jest to, aby jedynie szczyptę, by nie przesolić.
- Pan pułkownik nie taką pianę miał na
myśli - zaśmiał się magister Chojnacki. - Dzień dobry panu. Niestety nie jest
pan w temacie.
Skłonność do zażywania popołudniowej
drzemki prócz spożywania pokarmów w nadmiernej obfitości była to jedna z
najbardziej rozpoznawalnych na odległość cech pana Franciszka. Bankowca nie
oburzyła jednak kąśliwa uwaga przyjaciela, przeciwnie, pogodzony ze słabościami
jakie posiadał, przetarł czoło chusteczką i głosem bardziej już wolnym od
naleciałości sennych obrazów wyrzekł:
- Oświećcie mnie zatem, o czym w świecie
grają.
- Pan pułkownik utrzymuje - wtrącił się
do rozmowy kioskarz Wnuk - że bezcelowym jest czytanie naszej lokalnej gazety,
w której na pierwszej stronie opozycja ku uciesze koalicji bije pianę w sprawie
kolejnego głosowania o odwołanie pana przewodniczącego rady, Franciszku.
- Ale my czekamy na tę przypowieść o
Ludmile i Ludwiku - raczył zauważyć pan pułkownik Antczak.
Wywołany do kontynuowania opowieści,
którą obdarzył ledwie tytułem, magister Chojnacki mentorskim tonem podjął
naruszony przez siebie wątek.
- Ludmiła okręciła Ludwika wokół palca.
To było widać od samego początku ich znajomości. Najpierw wymusiła na nim
zgolenie wąsów oraz obcięcie włosów na jeża, następnie wskazała na fakt, iż
zabierając ją z jej domu na randkę, powinien uprzednio założyć jasny garnitur,
do tego krawat. Jako dyspensę z jej strony było to, że pozwoliła Ludwikowi
ubierać koszule z krótkimi rękawami, ale koniecznie białe. Pochodząc z bardzo
dobrej i zacnej rodziny, nie zaryzykowała zgorszenia, jakiego niechybnie
doświadczyliby jej rodzice, widząc Ludwika wystrojonego w dżinsy i polówkę.
Dopiero z młodzieńcem w tak przystojnym stroju Ludmiła mogła wyjść na miasto,
sama ubrana nienagannie w błękitną sukienkę zakrywająca kolana, z odpowiednim
dekoltem, w pantofelkach dobranych kolorem do sukni, we włosach spiętych w
niewyzywający koczek.
- O tak, Ludmiła, ilekroć ją spotykałem
w parku czy na starym mieście, zawsze ubrana była jak dama z zamierzchłej epoki
- przyznał pan pułkownik.
- Dla mnie z kolei - wtrącił pan
Franciszek - aby być postrzeganą jako dama, Ludmiła powinna deczko utyć,
albowiem jeśli kobieta nie ma tu czy tam stosownej obfitości, tracą na tym jej
kobiece kształty.
- Ależ panie Franciszku, toż Ludmiła
ledwie osiągnęła pełnoletność. Czasu potrzeba, aby dokumentną kobietą się stała,
a to nastąpi niechybnie po zamążpójściu, a już z całą pewnością po pierwszym
dziecku - zaoponował kioskarz Wnuk.
Emerytowany nauczyciel Chojnacki nie
miał nic przeciwko komentarzom jakie usłyszał, świadczyło to bowiem dobitnie o
tym, że zapodany temat ucieszył się zainteresowaniem przyjaciół.
- Kiedy sprawy nabrały obrót bardziej
intymny, a narzeczonym nie wystarczyły już wspólne spacery, chodzenie do kina
czy na potańcówki, Ludwik zaczął bywać nader częstym gościem w domu Ludmiły. I
niech panowie nie myślą sobie, że Ludmiła pozwalała sobie na coś, na co z
aprobatą przystają kobiety o swawolniejszych obyczajach, jakie panują teraz
pośród kwiateczków naszej współczesnej, żeńskiej młodzieży - nic podobnego.
Ludmiła przebywała z Ludwikiem w pokoju, obszernym i po kobiecemu urządzonym,
który wszelako wymagał odnowienia. Zatem Ludwik spędzał swój randkowy czas w
roboczym przebraniu i po wystawieniu mebli, imał się trudów kładzenia gipsowych
tynków, szlifowania tychże, a w końcu malowania ścian i sufitu na kolor
najbardziej odpowiadający estetycznej wrażliwości Ludmiły. Ona z kolei, w
czasie nielicznych przerw w pracy, na jakie Ludwikowi pozwalała, częstowała
narzeczonego czekoladowymi pomadkami tudzież upieczonym przez jej matkę
ciastem, które popijał słabiusieńką herbatą lub schłodzoną wodą z cytryną, ale
bez cukru. Oczywiście nie obeszło się podczas tych przerw lekkich jak motylki i
krótkotrwałych pocałunków, jakie składała na policzkach Ludwika, jednakowoż zaraz
po nich następowały rozsądne uwagi odnośnie jakości Ludwikowej pracy,
staranności w wygładzaniu tynku czy też niepozostawiania śladów po włosiu
pędzla, którym zamalowywał ściany.
- Nie wiem jak wy, panowie - zauważył
pan Franciszek - ale ja czułbym się nie najlepiej, gdyby nie poczęstowano mnie
obiadem.
- Ja z kolei uważam - odezwał się
kioskarz, pan Andrzej - że wysłuchiwanie uwag odnośnie pracy, na jakiej kobiety
zwykle się nie znają potrzeba wielkiej cierpliwości. Sam nie wiem, czy na
miejscu Ludwika byłbym w stanie to wytrzymać.
- A ja sądzę, że panów uwagi dobitnie
świadczą o tym, żeście nie zaznali trudów żołnierskiego życia, które polega na
wypełnianiu rozkazów przełożonych. A to, że karmią nas podle - przyjdzie czas
na biesiadowanie.
Słowa te nie mogły być wypowiedziane
przez nikogo innego niż przez pana pułkownika w stanie rezerwy Antczaka.
Magister Chojnacki ciągnął swą opowieść
dalej.
- A kiedy mebelki zostały ponownie
wstawione do pokoju, Ludmiła zarządziła, aby w pobliżu okna, choć nie przy
samym oknie, zostawić trochę pustej przestrzeni. Tłumaczyła to faktem, iż w tym
właśnie miejscu postawione będzie łóżeczko dla niemowlęcia, które niechybnie
spłodzą w noc poślubną z Ludwikiem. Ludwik był tym postanowieniem mniej niż
delikatnie ucieszony, a jeszcze mniej tym, że z inicjatywy Ludmiły narzeczeni
odbywali teraz wędrówki po sklepach z niemowlęcą odzieżą, wybierając przezornie
fatałaszki tak dla płci żeńskiej, jak i dla męskiej niepoczętego jeszcze robaczka.
Obstalowali też łóżeczko dla swojego skarba i zamówili wózek lekki i akuratny w
obsłudze.
- Zadziwiająca zapobiegliwość przypominająca
precyzyjny plan szturmu na nieprzyjacielskie wojska - stwierdził pan pułkownik.
- A zatem, panowie, wystarczało teraz
dać na zapowiedzi, ustalić termin ślubu i omówić w gronie przyszłych teściów
wszelkie niuanse weselnej uroczystości - kwitował opowiadający.
- No cóż - westchnął pan kioskarz Wnuk -
tak właśnie sprawy mieć się powinny.
- Niechże pan da panu magistrowi
doprowadzić historię do szczęśliwego finału - upomniał pana Andrzeja bankowiec
- choć wydaje mi się ona dotąd zbyt prozaiczna, aby wiodła do pomyślnego zakończenia.
- W końcu uzgodniono wszelkie detale,
sproszono gości, zbliżył się termin i godzina stanięcia młodych przed ołtarzem
- ciągnął pan Wojciech. - Zgodnie z obyczajem u wejścia do świątyni ojcowie obu
stron podprowadzili ku sobie narzeczonych, ci wzięli się pod rękę i ku głównemu
miejscu w kościele podążyli, już, już, wysunęli się przed kościelne nawy, organy
zagrzmiały, ksiądz z ministrantami o czymś jeszcze na boku rozmawiał, gdy nagle
Ludwik pozbywa się uścisku Ludmiły dłoni, nie przeżegnawszy się odwraca się na
pięcie i kieruje ku otwartym wrotom świątyni. Obrzucony zadziwionymi
spojrzeniami, lecz niezatrzymany przez nikogo, opuszcza boski majestat i znika.
- Tegom się, do diaska, spodziewał! -
wykrzyknął nieopacznie pan kioskarz.
- Ludzie mówią, że Ludwik jeszcze tego
popołudnia trafił niepostrzeżenie do przyjaciela, z którym dwa litry wódki
wypił przez noc, a spał po tym opilstwie dobę, a jeszcze przez tydzień nikt go
na mieście nie widział.
- Coś podobnego! Uciec spod ołtarza -
zadziwił się pan Franciszek. - To mi szlachetna zuchwałość, bo, przyznajcie
sami, panowie, że być tak bardzo, jak Ludwik, okręconym wokół palca niedoszłej
żony, toż to wstyd dla męskiego honoru, prawda?
- Też tak myślę, przyjacielu - zgodził
się z przedmówcą pan Andrzej Wnuk.
Natomiast pan pułkownik posłyszawszy
opowiedzianą przez magistra historię w całości, ośmielił się wypowiedzieć
jeszcze kilka zdań na jej temat.
- Ja oczywiście rozumiem przesłanie
dobywające się z tej opowieści. Rozumiem też, że los Ludmiłę i Ludwika nie połączy
już więcej z sobą, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest jeszcze jakiś
istotny szczegół, który zmotywował pana, Wojciechu, do tego, aby opowiedzieć
nam właśnie tę historię.
Pan magister zamyślił się srodze, a w
tym jego zamyśleniu smutek był i rezygnacja, w końcu wyrzekł:
- To prawda, panie Ambroży, Ludmiła
ostatecznie zerwała z Ludwikiem… a dlaczego o tej historii wam opowiedziałem?
Otóż syn mojej siostrzenicy, chłopiec młody, spolegliwy i nadzwyczaj spokojny w
obejściu, jest dzisiaj narzeczonym Ludmiły.
Zapanowało tęgie zamyślenie wśród
przyjaciół, tak milczące i dające po sobie poznać wielkość niemocy, że jedynym
ratunkiem okazały się słowa emerytowanego bankowca, pana Franciszka.
- Tak i syn pańskiej siostrzenicy, panie
magistrze, nie musi już malować pokoju, ani też kupować ciuszków dla
niemowlęcia. Z tego przynajmniej należy się cieszyć.
[26.05.2018, Aire de l’Adour, Landes i
27.05.2018 Lannemezan, Hautes Pyrenees, we Francji]
Najważniejsze, to nawet w przykrych zdarzeniach, odnajdywać pozytywy. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńOwszem, pełna zgoda, natomiast czasami bywa to niezwykle trudne...
UsuńNa szczęście Ludwik przejrzał na oczy i nie został kozłem ofiarnym sprytnej Ludmiły.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
... a ja jestem ciekaw, do jakiego stopnia ta dosyć chora relacja pomiędzy głównymi postaciami opowieści pana magistra jest typowa, czy powtarzalna...
Usuń