Trzeba zacząć od tego, że w kawiarence
już od połowy czerwca zaczęli pojawiać się ludzie dotąd tu niewidziani, a
wzięło to się stąd, że w pobudowanym ośrodku wypoczynkowym, gdzie przystawali
kierowcy, gdzie przyjeżdżały kampery, gdzie dzieciarnia i starsi mogli sobie
porzucać piłką do kosza, zagrać w „siatkę” czy „w nogę”, gdzie można było
odpocząć po zwiedzaniu miasteczka, po przejażdżce starą wąskotorową ciuchcią,
po leśnych spacerach i koncertach w domu kultury pana Korfantego, wzięło to się
stąd, że z każdym dniem przybywało przyjezdnych, którzy wybierając się do
miasta, nie omieszkali odwiedzić kawiarenki usytuowanej przy jednym z dwóch
głównych placów Różanowa. Jedni trafiali tu całkiem przypadkowo, pragnąc ugasić
pragnienie, lub też nacieszyć podniebienia lekką, słodką strawą, jak i też
(czemu się dziwili, że tak można w kawiarni) zjeść porządny obiad. Inni
przychodzili w określonym celu, dowiedziawszy się jakimś sposobem, że będąc w
Różanowie nie należy przeoczyć kawiarni, gdyż to właśnie w niej kwitnie
prawdziwe życie położonego nad Mętnicą miasta.
Można się było zastanawiać nad tym,
czemu przyjezdni (ci pierwsi - przypadkowi) wybierali się na posiłek do centrum
miasta, skoro nieopodal ośrodka usadowili się ze swoimi kramami: turecki
sprzedawca kebabów, wietnamski „chińczyk” i kobieta serwująca dania mięsne z
grilla. Ten Turek jeszcze pod koniec kwietnia pojawił się w kawiarence z pełnym
niepokoju pytaniem, czy przypadkiem nie zrobi kawiarennikowi nieuczciwej
konkurencji, otwierając swój kram na kółkach, podobny do cyrkowego wozu, tuż
obok parkingu, podłączając się do kanalizacji wodno-ściekowej, jaką turystom
zafundowało miasto.
- Jakaż tam nieuczciwa konkurencja? -
odezwał się wtedy Adam. - Nasze garkuchnie (tak się właśnie wyraził -
„garkuchnie”) znajdują się w takim od siebie oddaleniu, że o podbieraniu
klientów mowy być nie może.
- Ale, pan, ludzie mówią, że ten
ośrodek, co go zbudowali, to jego pomysł, pan, wyszedł z kawiarni, myślałem, że
mu zawadzę.
- Nic podobnego, przyjacielu - skwitował
kawiarennik - ludzie muszą mieć wybór, więc im go dajmy. Sam zaprosiłbym się
kiedy na kebab, którego u nas nie serwujemy.
Kawiarennik mówił to całkiem serio,
albowiem był tego świadom, że niejaka renoma, która towarzyszyła kawiarence
pozostanie nienaruszona, o ile tylko nie zostanie zaprzepaszczona przez tych,
którzy o reputację kawiarenki dbać powinni, a że wszyscy bez wyjątku pracownicy
zacnej jadłodajni dokładali starań, aby tak było, tedy Adam kawiarennik mógł
spać spokojnie, zwłaszcza że z nadejściem sezonu urlopowego jako właściciel
kawiarni zaplanował organizowanie w soboty koncertów (także występów), którymi
zachęci gości do odwiedzin tego jakże miłego przybytku.
Nie da się ukryć, że przy tym planowaniu
Adam porozumiał się z dyrektorem domu kultury Korfantym. Ten drugi, aby uczynić
z Różanowa miasto przyjazne kulturze i wypoczynkowi, wyznaczył na każdy piątek
zabawę taneczną, a to w głównej sali swego przybytku, to znów wychodząc z
potańcówką na plac przed dom kultury. Niedziele z kolei, w porze popołudniowej
przeznaczone były na spektakle teatralne, koncerty popularnych zespołów,
występy orkiestr - różanowskiej i zaproszonych ze świata, tudzież pokazów
filmowych, na które spraszał, przy znacznej pomocy pana Majewskiego aktorów,
reżyserów, scenarzystów i operatorów.
W ten oto sposób trzy dni tygodnia - od
piątku po niedzielę zagospodarowano wspólnym wysiłkiem na kulturę, co nie mogło
ujść uwadze nie tylko obywatelom miasteczka, lecz również przyjezdnym.
Inauguracja „sobót” w kawiarence
zapowiadała się okazale. Na mieście dały znać o sobie plakaty, informujące nie
tylko o pierwszym występie, ale również o tym, co do kawiarenki wniesie lipiec.
Dla stałych bywalców kawiarenki nie było
zaskoczeniem to, że na pierwszy ogień poszła Kasia z zespołem. Panna Kasia
wypełniając egzaminowy obowiązek maturalny (choć wyników jeszcze nie poznała,
to z egzaminów była zadowolona) z odrzuconym z serca kamieniem, poczuła
nadspodziewany przypływ energii twórczej, a jej radosny optymizm był o tyle
uzasadniony, że czuła na własnej skórze talentu przychylność i wsparcie ludzi,
dla których śpiewała. Odczuwała ogromną wdzięczność dla starszego wiekiem lecz
młodego duszą doktora Koteńki oraz pana Majewskiego, który zajął się
piosenkarką na poważnie i przedsięwziął wobec niej stosowne plany na
przyszłość.
Dla Kasi ważne było również i to, że jej
impresario planował przyszłość nie tylko jej, ale i zespołu, którego była solistką
od samego początku i aby utwierdzić pana Majewskiego, że uczynił dobrze nie
rozłączając jej od muzycznych przyjaciół, postanowiła zrobić niespodziankę
swemu mecenasowi, niespodziankę w pełnym tego słowa znaczeniu - nikt bowiem,
prócz pana doktora Koteńki (temu zawierzyła całą swoją artystyczna duszę i nie
tylko) nie wiedział, co znajdzie się w repertuarze inauguracyjnego koncertu.
Obie sale kawiarni zapełniły się tłumem
ciekawych występu gości. Wspomniany pan doktor Koteńko wraz żoną, panią Zofią,
zajęli oczywiście miejsce szczególne, tuż przed wykonawczynią, ale większość
przyjaciół z panem radca, burmistrzem panami: Szydełko, Bekiem, Pokorskim, ze
starym pisarzem, z leśniczym Gajowniczkiem, z jego żoną i towarzyszącym swoim
mężom zonami zasiadło przy stolikach; z nimi obywatele świata, nieznani,
niewidziani wcześniej, a chętni zobaczenia pierwszej, jakże młodej damy
różanowskiej pieśni i muzyki.
Tym właśnie nowicjuszom pan Majewski,
jako opiekun artystyczny panny Kasi i jej zespołu winien był kilka słów wstępu,
w których przedstawił artystów, przysięgając, że nowi słuchacze (starych nie
trzeba przekonywać) za chwilę będą mieli do czynienia z występem niezwykle
jasno wschodzącej gwiazdy - piosenkarki i poetki (poetki, bo panna Kasia pisała
teksty do własnych kompozycji zespołu), której towarzyszyć będzie jeden z
najambitniejszych zespołów grających na pograniczu dżezu, bluesa i muzyki
popularnej.
Publiczność powoli zamieniła się w
słuch, kiedy panna Kasia zaśpiewała czystym, melodyjnym, nieco zmatowiałym
głosem:
„Somewhere over the rainbow, way up high
And the dreams that you dreamed of, once
in a lullaby
Oh, somewhere over the rainbow, blue
birds fly
And the dreams that you dreamed of,
dreams really do come true…”
Kapela grała niby szeptem, nie pozwalając na to, aby głos
piosenkarki niknął w oparach myśli słuchającej jej widowni, publiczność
kamieniała z zachwytu, pan Majewski okazał ciepłe zadowolenie, a pan doktor
Koteńko aż przymykał oczy, myśląc zapewne o tym, że sam towarzyszy Kasi
akompaniując jej na pianinie.
A po oklaskach, ciepłych szalenie i
zasłużonych nadeszła pora na niespodziankę. Nagle do młodej damy zbliżył się
jeden z muzyków i zapoczątkował taką oto muzyczną historię:
„Well I see trees of green and red roses
too
I watch them bloom for me and you
And I think to myself
What a wonderful world
Well I see skies of blue, and I see
clouds of white
And the brightness of day
I like the dark
And I think to myself
What a wonderful world…”
I nie był to sparodiowany głos Armstronga,
lecz jego własny, mniej chrypliwy, stonowany, lecz z jakim uczuciem zaśpiewał….
A panna Kasia kończyła:
„The colours of the rainbow,
So pretty in the sky.
Are also on the faces,
Of people going by.
I see friends shaking hands,
Sayin': "How do you do?"
They're really sayin'
"I love you".
I hear babies cryin',
I watch them grow.
They'll learn much more,
Than I'll ever know.
And I think to myself,
What a wonderful world!
Ponowne oklaski. Pan Majewski szczerze
zdziwiony i wzruszony. Pani Zofia unosi się ze swego krzesła. Stary pisarz
krztusi się mleczną kawą. Mecenas Szydełko chyba najgłośniej bije brawo. W
oczach żony kawiarennika, Marii pojawiają się kropelki łez.
Nie dość na tym.
Tym razem przy Kasi dwóch muzyków. Nowa,
jakże odmienna i pełna energii pieśń:
„Hit the road Jack and don't you come
back
No more, no more, no more, no more
Hit the road Jack and don't you come
back no more
What you say?
Hit the road Jack and don't you come
back
No more, no more, no more, no more
Hit the road Jack and don't you come
back no more.
No more, no more, no more, no more
No more, no more, no more, no more …”
Poruszenie na sali. Ten stary standard
robi wrażenie na wszystkich. Z różnych stron padają okrzyki, a nawet gwizdy
serdeczne. Klaszcząca publiczność powstaje z miejsc. Powstały naprędce chórek
musi bisować.
Pora na przerwę. Wykonawcy? Kilka łyków
chłodnego napoju, po czym krótki, instrumentalny jam session. Kasia podchodzi
do pana doktora, o czymś rozmawiają. Pan Majewski kręci z podziwem głową,
podobnie jego żona. Korzystając z chwili wolnej od piosenek, kelnerki
wypełniają zamówienia na sali. Nareszcie muzyka przybiera ton romantycznej
ballady z przymrużeniem oka.
„Jeśli ci się już znudziła,
przeprowadź się do mnie
na dzień, na noce dwie.
Widzisz, naczyń nie pomyłam.
Jesteś w końcu przyjacielem.
Przydasz mi się na coś.
Nie dąsaj się, nie złość.
W przedpokoju ci pościelę,
Przypilnujesz mojego snu,
Póki nie kupię psa.
Wieczorem wrzucisz drwa
do kominka, nie stój tak, mów!
Tak, zapomnisz o niej przy mnie
w końcu pojmiesz swój błąd
a jeśli nie - idź stąd,
bo może to się skończyć źle”
Tak śpiewała Kasia. I przez kilka
jeszcze pozostałych zwrotek zmieniła się w femme fatal, a może w dziewczynę
bezskutecznie walczącą o odrobinę szczęścia w życiu, o kogoś, kto kiedyś od
niej odszedł i któremu daje kolejną, może ostatnią już szansę? Tak, to była
piosenka romantycznej, acz nie ckliwej jej duszy. Śpiewała ją, zerkając na
doktora Koteńkę - tego, który jako pierwszy odkrył w niej talent, bo pan doktor
na wszystkim, co z muzyką ma cokolwiek wspólnego, znał się w Różanowie
najbardziej.
Koncert trwał jeszcze z przerwami niemal
godzinę. Pan Majewski zacierał ręce. Nowi goście kawiarenki nie pożałowali ani
minuty sobotnio-niedzielnego czasu, jaki tu spędzili, a wracając do swych
kamperów, do namiotów, z których wnętrza wyparował już czerwcowy upał, nucili
po drodze zasłyszane melodie.
[24/25.06.2018, Saint-Priest, Rhone, we
Francji]
Uwielbiam ten tezowy utwór, zanuciłam sobie, a jednym okiem oglądam mecz Francja-Argentyna (4:2)
OdpowiedzUsuńJeżdżąc na wycieczki po Polsce bardzo żałuję, że w wielu małych miastach nawet nie ma gdzie kawy wypić, takie kawiarenki powinny być wszędzie, o ile podróż byłaby milszą...
Skoro nie ma realnych pozostała wirtualna choć diabli wiedzą jak smakuje wirtualna kawa
OdpowiedzUsuń