Eduard Manet - PORTRET BERTHE MORISOT

Eduard  Manet  -  PORTRET  BERTHE  MORISOT

MIŁYCH ŚWIĄT

Przy okazji Świąt Bożego Narodzenia i Nowego 2025 Roku - spełniania się marzeń!!!

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

30 czerwca 2018

KAWIARENKA (111) GDZIEŚ PONAD TĘCZĄ


Trzeba zacząć od tego, że w kawiarence już od połowy czerwca zaczęli pojawiać się ludzie dotąd tu niewidziani, a wzięło to się stąd, że w pobudowanym ośrodku wypoczynkowym, gdzie przystawali kierowcy, gdzie przyjeżdżały kampery, gdzie dzieciarnia i starsi mogli sobie porzucać piłką do kosza, zagrać w „siatkę” czy „w nogę”, gdzie można było odpocząć po zwiedzaniu miasteczka, po przejażdżce starą wąskotorową ciuchcią, po leśnych spacerach i koncertach w domu kultury pana Korfantego, wzięło to się stąd, że z każdym dniem przybywało przyjezdnych, którzy wybierając się do miasta, nie omieszkali odwiedzić kawiarenki usytuowanej przy jednym z dwóch głównych placów Różanowa. Jedni trafiali tu całkiem przypadkowo, pragnąc ugasić pragnienie, lub też nacieszyć podniebienia lekką, słodką strawą, jak i też (czemu się dziwili, że tak można w kawiarni) zjeść porządny obiad. Inni przychodzili w określonym celu, dowiedziawszy się jakimś sposobem, że będąc w Różanowie nie należy przeoczyć kawiarni, gdyż to właśnie w niej kwitnie prawdziwe życie położonego nad Mętnicą miasta.
Można się było zastanawiać nad tym, czemu przyjezdni (ci pierwsi - przypadkowi) wybierali się na posiłek do centrum miasta, skoro nieopodal ośrodka usadowili się ze swoimi kramami: turecki sprzedawca kebabów, wietnamski „chińczyk” i kobieta serwująca dania mięsne z grilla. Ten Turek jeszcze pod koniec kwietnia pojawił się w kawiarence z pełnym niepokoju pytaniem, czy przypadkiem nie zrobi kawiarennikowi nieuczciwej konkurencji, otwierając swój kram na kółkach, podobny do cyrkowego wozu, tuż obok parkingu, podłączając się do kanalizacji wodno-ściekowej, jaką turystom zafundowało miasto.
- Jakaż tam nieuczciwa konkurencja? - odezwał się wtedy Adam. - Nasze garkuchnie (tak się właśnie wyraził - „garkuchnie”) znajdują się w takim od siebie oddaleniu, że o podbieraniu klientów mowy być nie może.
- Ale, pan, ludzie mówią, że ten ośrodek, co go zbudowali, to jego pomysł, pan, wyszedł z kawiarni, myślałem, że mu zawadzę.
- Nic podobnego, przyjacielu - skwitował kawiarennik - ludzie muszą mieć wybór, więc im go dajmy. Sam zaprosiłbym się kiedy na kebab, którego u nas nie serwujemy.
Kawiarennik mówił to całkiem serio, albowiem był tego świadom, że niejaka renoma, która towarzyszyła kawiarence pozostanie nienaruszona, o ile tylko nie zostanie zaprzepaszczona przez tych, którzy o reputację kawiarenki dbać powinni, a że wszyscy bez wyjątku pracownicy zacnej jadłodajni dokładali starań, aby tak było, tedy Adam kawiarennik mógł spać spokojnie, zwłaszcza że z nadejściem sezonu urlopowego jako właściciel kawiarni zaplanował organizowanie w soboty koncertów (także występów), którymi zachęci gości do odwiedzin tego jakże miłego przybytku.
Nie da się ukryć, że przy tym planowaniu Adam porozumiał się z dyrektorem domu kultury Korfantym. Ten drugi, aby uczynić z Różanowa miasto przyjazne kulturze i wypoczynkowi, wyznaczył na każdy piątek zabawę taneczną, a to w głównej sali swego przybytku, to znów wychodząc z potańcówką na plac przed dom kultury. Niedziele z kolei, w porze popołudniowej przeznaczone były na spektakle teatralne, koncerty popularnych zespołów, występy orkiestr - różanowskiej i zaproszonych ze świata, tudzież pokazów filmowych, na które spraszał, przy znacznej pomocy pana Majewskiego aktorów, reżyserów, scenarzystów i operatorów.
W ten oto sposób trzy dni tygodnia - od piątku po niedzielę zagospodarowano wspólnym wysiłkiem na kulturę, co nie mogło ujść uwadze nie tylko obywatelom miasteczka, lecz również przyjezdnym.
Inauguracja „sobót” w kawiarence zapowiadała się okazale. Na mieście dały znać o sobie plakaty, informujące nie tylko o pierwszym występie, ale również o tym, co do kawiarenki wniesie lipiec.
Dla stałych bywalców kawiarenki nie było zaskoczeniem to, że na pierwszy ogień poszła Kasia z zespołem. Panna Kasia wypełniając egzaminowy obowiązek maturalny (choć wyników jeszcze nie poznała, to z egzaminów była zadowolona) z odrzuconym z serca kamieniem, poczuła nadspodziewany przypływ energii twórczej, a jej radosny optymizm był o tyle uzasadniony, że czuła na własnej skórze talentu przychylność i wsparcie ludzi, dla których śpiewała. Odczuwała ogromną wdzięczność dla starszego wiekiem lecz młodego duszą doktora Koteńki oraz pana Majewskiego, który zajął się piosenkarką na poważnie i przedsięwziął wobec niej stosowne plany na przyszłość.
Dla Kasi ważne było również i to, że jej impresario planował przyszłość nie tylko jej, ale i zespołu, którego była solistką od samego początku i aby utwierdzić pana Majewskiego, że uczynił dobrze nie rozłączając jej od muzycznych przyjaciół, postanowiła zrobić niespodziankę swemu mecenasowi, niespodziankę w pełnym tego słowa znaczeniu - nikt bowiem, prócz pana doktora Koteńki (temu zawierzyła całą swoją artystyczna duszę i nie tylko) nie wiedział, co znajdzie się w repertuarze inauguracyjnego koncertu.
Obie sale kawiarni zapełniły się tłumem ciekawych występu gości. Wspomniany pan doktor Koteńko wraz żoną, panią Zofią, zajęli oczywiście miejsce szczególne, tuż przed wykonawczynią, ale większość przyjaciół z panem radca, burmistrzem panami: Szydełko, Bekiem, Pokorskim, ze starym pisarzem, z leśniczym Gajowniczkiem, z jego żoną i towarzyszącym swoim mężom zonami zasiadło przy stolikach; z nimi obywatele świata, nieznani, niewidziani wcześniej, a chętni zobaczenia pierwszej, jakże młodej damy różanowskiej pieśni i muzyki.
Tym właśnie nowicjuszom pan Majewski, jako opiekun artystyczny panny Kasi i jej zespołu winien był kilka słów wstępu, w których przedstawił artystów, przysięgając, że nowi słuchacze (starych nie trzeba przekonywać) za chwilę będą mieli do czynienia z występem niezwykle jasno wschodzącej gwiazdy - piosenkarki i poetki (poetki, bo panna Kasia pisała teksty do własnych kompozycji zespołu), której towarzyszyć będzie jeden z najambitniejszych zespołów grających na pograniczu dżezu, bluesa i muzyki popularnej.
Publiczność powoli zamieniła się w słuch, kiedy panna Kasia zaśpiewała czystym, melodyjnym, nieco zmatowiałym głosem: 
„Somewhere over the rainbow, way up high
And the dreams that you dreamed of, once in a lullaby
Oh, somewhere over the rainbow, blue birds fly
And the dreams that you dreamed of, dreams really do come true…”
Kapela grała  niby szeptem, nie pozwalając na to, aby głos piosenkarki niknął w oparach myśli słuchającej jej widowni, publiczność kamieniała z zachwytu, pan Majewski okazał ciepłe zadowolenie, a pan doktor Koteńko aż przymykał oczy, myśląc zapewne o tym, że sam towarzyszy Kasi akompaniując jej na pianinie.
A po oklaskach, ciepłych szalenie i zasłużonych nadeszła pora na niespodziankę. Nagle do młodej damy zbliżył się jeden z muzyków i zapoczątkował taką oto muzyczną historię:
„Well I see trees of green and red roses too
I watch them bloom for me and you
And I think to myself
What a wonderful world
Well I see skies of blue, and I see clouds of white
And the brightness of day
I like the dark
And I think to myself
What a wonderful world…”
I nie był to sparodiowany głos Armstronga, lecz jego własny, mniej chrypliwy, stonowany, lecz z jakim uczuciem zaśpiewał….
A panna Kasia kończyła:
„The colours of the rainbow,
So pretty in the sky.
Are also on the faces,
Of people going by.
I see friends shaking hands,
Sayin': "How do you do?"
They're really sayin'
"I love you".
I hear babies cryin',
I watch them grow.
They'll learn much more,
Than I'll ever know.
And I think to myself,
What a wonderful world!
Ponowne oklaski. Pan Majewski szczerze zdziwiony i wzruszony. Pani Zofia unosi się ze swego krzesła. Stary pisarz krztusi się mleczną kawą. Mecenas Szydełko chyba najgłośniej bije brawo. W oczach żony kawiarennika, Marii pojawiają się kropelki łez.
Nie dość na tym.
Tym razem przy Kasi dwóch muzyków. Nowa, jakże odmienna i pełna energii pieśń:
„Hit the road Jack and don't you come back
No more, no more, no more, no more
Hit the road Jack and don't you come back no more
What you say?
Hit the road Jack and don't you come back
No more, no more, no more, no more
Hit the road Jack and don't you come back no more.
No more, no more, no more, no more
No more, no more, no more, no more …”
Poruszenie na sali. Ten stary standard robi wrażenie na wszystkich. Z różnych stron padają okrzyki, a nawet gwizdy serdeczne. Klaszcząca publiczność powstaje z miejsc. Powstały naprędce chórek musi bisować.
Pora na przerwę. Wykonawcy? Kilka łyków chłodnego napoju, po czym krótki, instrumentalny jam session. Kasia podchodzi do pana doktora, o czymś rozmawiają. Pan Majewski kręci z podziwem głową, podobnie jego żona. Korzystając z chwili wolnej od piosenek, kelnerki wypełniają zamówienia na sali. Nareszcie muzyka przybiera ton romantycznej ballady z przymrużeniem oka.
„Jeśli ci się już znudziła,
przeprowadź się do mnie
na dzień, na noce dwie.
Widzisz, naczyń nie pomyłam.

Jesteś w końcu przyjacielem.
Przydasz mi się na coś.
Nie dąsaj się, nie złość.
W przedpokoju ci pościelę,

Przypilnujesz mojego snu,
Póki nie kupię psa.
Wieczorem wrzucisz drwa
do kominka, nie stój tak, mów!

Tak, zapomnisz o niej przy mnie
w końcu pojmiesz swój błąd
a jeśli nie - idź stąd,
bo może to się skończyć źle”

Tak śpiewała Kasia. I przez kilka jeszcze pozostałych zwrotek zmieniła się w femme fatal, a może w dziewczynę bezskutecznie walczącą o odrobinę szczęścia w życiu, o kogoś, kto kiedyś od niej odszedł i któremu daje kolejną, może ostatnią już szansę? Tak, to była piosenka romantycznej, acz nie ckliwej jej duszy. Śpiewała ją, zerkając na doktora Koteńkę - tego, który jako pierwszy odkrył w niej talent, bo pan doktor na wszystkim, co z muzyką ma cokolwiek wspólnego, znał się w Różanowie najbardziej.
Koncert trwał jeszcze z przerwami niemal godzinę. Pan Majewski zacierał ręce. Nowi goście kawiarenki nie pożałowali ani minuty sobotnio-niedzielnego czasu, jaki tu spędzili, a wracając do swych kamperów, do namiotów, z których wnętrza wyparował już czerwcowy upał, nucili po drodze zasłyszane melodie.  

[24/25.06.2018, Saint-Priest, Rhone, we Francji]

2 komentarze:

  1. Uwielbiam ten tezowy utwór, zanuciłam sobie, a jednym okiem oglądam mecz Francja-Argentyna (4:2)
    Jeżdżąc na wycieczki po Polsce bardzo żałuję, że w wielu małych miastach nawet nie ma gdzie kawy wypić, takie kawiarenki powinny być wszędzie, o ile podróż byłaby milszą...

    OdpowiedzUsuń
  2. Skoro nie ma realnych pozostała wirtualna choć diabli wiedzą jak smakuje wirtualna kawa

    OdpowiedzUsuń