- Panowie, proponowałbym, abyśmy
przenieśli się ze stolikiem na stronę północną - wyrzekł emerytowany
nauczyciel, magister Wojciech Chojnacki.
- Franciszku, zapamiętaj swoje pozycje.
Pułkownik w stanie spoczynku Ambroży
Antczak mówiąc te słowa, powstał sprężyście, przez cały czas wpatrując się w
układ na szachownicy. Dwa piony, goniec, wieża i królowa z hetmanem to jego
bogactwo. Przeciwko sobie miał trzy piony, dwa skoczki, dwa gońce i hetmana -
zanosiło się na remis. Dla jego partnera do gry szachy, urzędnika bankowego na
emeryturze, Franciszka Liskowackiego czynność powstania z miejsca, jakie
zajmował, a było to niskie, składane, wędkarskie krzesełeczko, wiązała się z
koniecznością chwycenia się przedramienia siedzącego po lewej stronie pana
Andrzeja Wnuka, pierwszego w miasteczku kioskarza, który zapoczątkował rodzinną
tradycję w branży, może nie cieszącej się nadzwyczajną estymą wśród
mieszkańców, ale przydatnej i pożytecznej. Pan Franciszek cierpiący na
nadzwyczajny apetyt, jaki zaczął odczuwać już w dzień po opróżnieniu osobistej
szafki w przestronnej, nowocześnie urządzonej sali operacyjnej banku, utył
przez ostatni rok bardzo, a nie mając zacięcia do wykonywania rozmaitych figur sportowych,
poruszanie się z miejsca na miejsce, siadanie i wstawanie zajmowało mu
nadzwyczaj wiele czasu, o czym wiedzieli jego przyjaciele i litowali się nad
nim.
Kiedy nareszcie pan Franciszek z
nieocenioną pomocą pana kioskarza powstał, ten, nie czekając na rozkaz
pułkownika, chwycił za stolik, na którym leżała szachownica, tudzież zbite
piony i martwe figury, i obaj z pułkownikiem przenieśli go we wskazane miejsce
- pod rozłożysty cień rozśpiewanej brzęczeniem pszczół lipy, który właśnie po
stronie północnej dawał przyjazny chłód w to letnie południe.
Stolik, na którym wcześniej leżała
jeszcze książka jaką czytał emerytowany nauczyciel i gazeta (czyjąż by mogła być,
jeśli nie pana kioskarza), przywożony był dzień w dzień na wózku przyczepionym
do roweru - oczywiście jeśli tylko pogoda na wczasowanie w parku dopisała -
przez pana pułkownika.
Pułkownik Antczak wstający z pierwszym
kurem (pamiątka po poligonowych czasach), odczekawszy do siódmej rano,
obdzwaniał przyjaciół, umawiając się z nimi na godzinę punkt dziewiątą, kiedy
to mieli się wszyscy stawić pod rzeczoną lipą, miejscem od roku, a więc od
chwili, gdy pan Franciszek zerwał ostatecznie z bankowością, przeznaczonym na ich
spotkania. Jako że jedynie pan Ambroży spośród ich czworga dysponował pojazdem
dwukołowym, przyjaciele mieli z niego wyrękę, albowiem z wielką ochotą pan
pułkownik przyjmował i wypełniał sklepowe zamówienia, a to na bułeczki i coś do
nich, na ciasteczka, napoje; wśród nich również piwo, którego konsumpcja w
parku była surowo zabroniona, lecz najwyraźniej pułkownik Antczak miał swoje
układy i z policją, i ze strażą miejską, co pozwalało panom zaczerpnąć
chłodnego, mieniącego się kasztanową barwą trunku pod dyskretną opieką
stuletniej lipy, która niemym była świadkiem ich podniebiennych rozkoszy.
Panowie biesiadowali na stołeczkach -
także przywożonych przez pułkownika - albo na kocu, gdzie zażywali wypoczynku
przy książkach, gazetach, przy rozmowach (gry w szachy lub karty odbywały się
przy stole), a bywało też, że któryś z panów tak się zachwycił świergotem
ptaków, pszczół brzęczącą pieśnią, zapachem kwiecia i trawy, że usadowiwszy się
w pozycji zalecanej do snu, podrzemał sobie pogodnie, pobłogosławiony wiatrem
lekkim a spokojnym.
W mieście ci czterej nasi bohaterowie,
jakkolwiek szanowani, traktowani byli z niejakim pobłażaniem i nazywani
dziwakami. Jakże innym można ich określać słowem, skoro dzień w dzień urządzają
sobie istny piknik w centralnej części parku, a potrafią przepędzać czas od godziny
dziewiątej po osiemnastą i dłużej. Czy swego domu nie mają? Czy nie głodują?
Czy ich kobiety nie mają im za złe tego, że pozostawione zostają same sobie?
- A niech i one korzystają z życia - tłumaczył
pan magister Chojnacki. - Któż im zabrania założenia własnego kółka
towarzyskiego wzorującego się na naszym? W końcu skoro tak rzadko przebywamy w
domu, nie dajemy sposobności do wypełniania go kurzem, skoro jadając co nie
bądź poza domem, nasze panie nie ślęczą w kuchni nad garami, więc niech nasze żony
nie narzekają na swoją starość.
Gwoli sprawiedliwości warto w tym
miejscu napomknąć, że biesiad w parku panowie nie urządzali w soboty i
niedziele - w te dni w całości oddawali się w posługę swych żon. Nie wykonywali
też do siebie telefonów, nie spotykali się z sobą ani jawnie, ani potajemnie,
chyba że przypadkowo na mieście, gdy, dajmy na to pan Andrzej Wnuk prowadząc
pod rękę małżonkę spotykał na jednej z uliczek małżeństwo Antczaków. Kłaniali
się wtedy sobie nawzajem, rozmawiali odrobinę, a oczy kobiet przy tej rozmowie
błyszczały, och jak błyszczały.
- Kiedy panowie zakończą tę sportową
rywalizację z przesądzonym już, jak widzę, wynikiem remisowym, opowiedziałbym
im zabawną historię o pani Ludmile.
Tymi oto słowy pan magister Chojnacki,
emerytowany nauczyciel, zasiał ziarenko ciekawości nie tylko w solidnych
umysłach grającej pary, ale i pana Wnuka - kioskarza. Od tej chwili
pułkownikowi i bankowcowi przestawianie figur szachowych sprawiało niespodziewaną
trudność, zaś czytający kronikę wypadków drogowych i kryminalnych pan kioskarz
złożył gazetę na pół, a potem jeszcze raz na pół i w oczekiwaniu na dalszy
rozwój wypadków starannie zwiniętą prasą przetrącił kręgosłup natrętnej musze.
[24.05.2018, Brignoles, Var, we Francji]
Myślę, że w każdej miejscowości możemy znaleźć takich uroczych "dziwaków", którzy tworzą jej koloryt.
OdpowiedzUsuńZapewne jest tak, jak napisałaś i ja w to wierzę, bo w przeciwnym wypadku nie napisałbym tej opowieści...
UsuńCzuję, że wszechwiedzący narrator
OdpowiedzUsuńto piąta osoba, która ukrywa się za pniem lipy i stamtąd podgląda bohaterów.
Pozdrawiam.
... no cóż, takie jest prawo autora opowieści.... :-) :-)... podglądać i plotkować o tym, co się widziało... pozdrawiam
Usuń