ROZDZIAŁ 30. PROZA ŻYCIA.
(z którego dowiemy się jakie przedsięwzięto plany wobec ziemniaków chorego Boruckiego, o ponownym zatrudnieniu w szkole pani Koteńkowej, o cennej inicjatywie pomocy młodzieży szkolnej oraz o planie zadaszenia "ogródkowej" części kawiarni)
Zaczęło się od tego, że doktor Koteńko telefonicznie przyłapał mecenasa Szydełkę.
Borucki przynajmniej przez dwa tygodnie będzie w szpitalu leżał, a i to w wypadku, gdy kuracja przebiegnie bez niespodzianek. A tu dzieci posyłać do szkoły trzeba, a dzieci małe. Borucki ożenił się późno. Pięćdziesiątkę ma na karku a dzieciska siedem i dziewięć lat mają. A tu ziemniaki w polu stoją i czekają. Większe przez tę suszę nie urosną. Pewnie, że na wsi takie szkraby do zbierania ziemniaków się nadają. Malutkie rączki sprawniejsze niż u starego, ale Borucki chciałby, aby synkowie na ludzi wyszli, niech lepiej się uczą i nie opuszczają nauki. Problem w tym, że kobieta, jego żona, rady sobie z tym wszystkim nie da, więc niech pan doktor "puści go na same wykopki, proszę. Nastawił się w tym roku na ziemniaki, więc jeśli nie zbierze na czas, jeśli w ogóle nie zbierze, aż strach pomyśleć - będzie bieda, a przecież on i tak do bogatych nie należy."
- Człowieku, ty w tej chwili masz serce siedemdziesięciolatka. W żadnym wypadku cię nie wypuszczę. Musimy porobić badania. W najlepszym wypadku - sanatorium, w gorszym - operacja…
- A w najgorszym, doktorze?
- Nawet nie myśl o tym. Chcesz doczekać wykształconych dzieci? To ani słowa teraz o powrocie do domu.
- Ale ziemniaki?…
- Panie doktorze - odezwał się mecenas Szydełko - ja już się piszę na te wykopki. Z kolegami pogadam. Boruckiemu coś jestem winien… dawna sprawa… i to nawet dobrze, że taka okazja się nadarza, aby swój dług spłacić.
- Sam bym pojechał pomóc - westchnął doktor Koteńko - ale rozumiesz, przyjacielu, akurat pracy mam nawał.
- Twoje zadanie wyleczyć Boruckiego.
- Wiem o tym, ale szczerze mówiąc, to nie spodziewam się, aby, jeśli chce zostać przy życiu, miał harować w polu jak to dotąd robił. Mecenasie, żona załatwiła na jeden dzień uczniów ze szkoły, na kilka godzin. Zadzwoniłem też do jednego rolnika, któremu leczę matkę. Przyjedzie ciągnikiem z przyczepą. Miałbyś kogo do kopaczki, bo Borucki mówi, że żony nie dopuszcza do sprzętu?
- Znajdzie się, przyjacielu. Porozmawiam też z inżynierem, radcą i Kawiarennikiem.
- Mecenasie, pan radca zajęty przy tym markecie. Czasu nie ma.
- Znajdzie czas. Nie odmówi. Gospodarstwo Boruckiego jest przecież po drodze do Ciżemek.
Nastąpiła cisza w słuchawce, po czym…
- Dziękuję ci, przyjacielu.
- Doktorze, to ja dziękuję, że mi powiedziałeś. Wiem, co muszę jeszcze zrobić - przypomniał sobie pan mecenas - przejdę się do sióstr zakonnych. Niech uwzględnią rodzinę Boruckiego… przynajmniej do czasu, gdy Boruckiego wyleczysz.
Pani Zofia znalazła od października zastępstwo w liceum, a mówiąc ściślej, to zastępstwo ją znalazło.
- Czego to się nie robi dla nowego członka społeczności miasteczka - powiedziała do dyrektora w obecności ciężarnej niewiasty, jej młodziutkiej koleżanki, którą swego czasu pod swoją pedagogiczną opieką miała.
- Ja, pani Zosiu, od razu o pani pomyślałem - zapewnił dyrektor - chcę pani dać dwie klasy: jedną pierwszą i maturalną. Na tej drugiej szczególnie mi zależy. Nie będę tłumaczył, z jakiego powodu.
- Rozumiem, szefie, a przy okazji, jeszcze raz dziękuję za tak aktywną pomoc przy plenerze.
- Dla pani… wszystko.
- I tak ma być - rozochociła się pani Zofia - a tobie, złociutka, życzę pomyślnego rozwiązania… i oby zdrowe było, i wracaj mi potem do szkoły jak najprędzej, bo masz w niej dużo do powiedzenia.
Pani Zofii początkowo nie była na rękę ta niespodziewana, dodatkowa praca, bo umyśliła sobie zorganizować pozaszkolne, uzupełniające zajęcia dla licealistów i gimnazjalistów, a jakże, nie sama, z dwiema paniami i dwoma panami nauczycielami zakładając nieformalne stowarzyszenie, które nieodpłatnie, podkreślmy to i powtórzmy - nieodpłatnie - zobowiązało się do udzielania pomocy w nauce uczniom słabszym oraz tym o rozbudzonych aspiracjach.
Pani Koteńkowa, gdy tylko powiedziała o tym właścicielowi kawiarenki, zaraz dodała:
- Każde miasteczko ma takich zwariowanych nauczycieli, którzy z nieodgadnionych powodów nie dość mają pracy w szkole, nie dość mają przepytywań, sprawdzianów, klasówek, sprawdzania prac domowych… panie Adamie, niech pan się nie dziwi, nauczyciele mają prawo choć raz do roku szkolnego zbzikować i lekce sobie ważyć to, że za swoją pracę dostaną, jeśli już, to zawrotu głowy.
Pani Zofia długo zastanawiała się nad tym, gdzie urządzać owe lekcje (rzecz jasna nie hurtem, lecz według starannie rozpisanego harmonogramu). Myślała już nawet o kawiarenkowej sali, ale teraz, gdy polonistyczne zastępstwo dostała, łacniej będzie dyrektora przekonać do tego, aby w popołudniowej porze pozwolił na korzystanie z sal, także młodszym od licealnego rocznikom.
- Do pana, panie Adamie, mam z kolei prośbę ogromną…
- Słucham panią.
- Mam w swojej kolekcji nagrania płytowe naszych wieszczów, ekranizacje filmowe i teatralne, których obejrzenie będę swoim podopiecznym polecała. Pan z kolei dysponuje prześwietnym, wielkim ekranem, tak że młodzież jak w kinie albo w teatrze, mając do dyspozycji tak nowoczesną formę prezentacji, pożytecznie i mądrze spędzi czas i czego nie doczyta, to obejrzy i usłyszy. A jeśli kto z kawiarenkowych gości zechce przy bezalkoholowych napojach i ciasteczkach zasiąść do oglądania, proszę bardzo, niech sobie klasykę przypomni.
- W zupełności pani pomysł popieram - wyrzekł pan Adam.
Którejś niedzieli rankiem Adam przechadzał się po ogrodowej części kawiarenki, a trzeba zaznaczyć, że nie był to latem pachnący poranek, lecz pochmurnie jesienny, wietrzny, a wielka słota wisiała nad głową jak miecz Damoklesa.
- A gdyby tak… - pomyślał kawiarennik, lecz myśl swą skończył nazajutrz w towarzystwie inżyniera Beka.
Inżynier Bek przechadzał się po zadaszonym ogródku w te i nazad; odbył też wycieczkę wokół przybytku i ujął rzecz tymi słowy:
- Panie Adamie, panu chodzi o to, aby pozostawić konstrukcję ogródka w stanie niezmienionym na okres wiosenno-letni…
- O tym właśnie myślę - odpowiedział.
- … i okryć jakąś powłoką na czas jesienno-zimowy tę część kawiarenki, która nie powinna, zdaniem pana, zasypiać snem niedźwiedzim.
- Odczytuje pan moje myśli, inżynierze.
- A zatem… najpierw powiem panu, że bardzo dobrze postąpiliśmy, pozostawiając szkielet „ogródka” w pewnym od drzew oddaleniu. To rzecz niezwykle ważna, albowiem tym sposobem pomysł pana jest możliwy i wcale nie tak trudny do wykonania.
- Tak pan sądzi?
- Owszem, przyjacielu. Cała reszta to kwestia instalacji.
- Instalacji? Czego?
- Przyjacielu, najlepszym rozwiązaniem byłoby osadzenie nad „ogródkiem” czegoś w rodzaju tuby, którą można by na czas zimowy zasuwać, a latem odsłaniać.
- Podejrzewam, że narażę się przy okazji na ogromne koszty - zauważył pan Adam.
- Pewnie by tak było, gdyby nie fakt, że taka konstrukcja już istnieje i przestała pełnić swoje funkcje, co stwarza solidną nadzieję, że uda nam się ja pozyskać.
- Gdzież ona jest?
- Otóż, panie Adamie, w sąsiednim powiecie takie właśnie zadaszenie w formie tuby, istnieje i jeszcze niedawno mieściło w sobie sześćdziesięciometrową bieżnię lekkoatletyczną. Kiedy zbudowano, piękną skądinąd, halę sportową obiekt, o którym mowa stoi praktycznie bezużytecznie. Naszym zadaniem byłoby dopasować tę „rurę” do wielkości powierzchni „ogródka”. Mniemam, że z szerokością nie będzie żadnych problemów, natomiast koniecznym jest usunięcie kilku segmentów z długości…
- Czy jest to możliwe do wykonania, panie inżynierze, instalacji tego ustrojstwa u mnie?
- Gdyby to nie było możliwe, przyjacielu, nie wspominałbym o tym. Więcej, powiem ci, że jeśli dokładnie dopasujemy długość zadaszenia do naszych potrzeb, to samo założenie instalacji nie potrwa dnia. Nadto muszę ci powiedzieć, że owalny sufit tej konstrukcji jest przezroczysty, więc nocą Wielką Niedźwiedzicę z pewnością obaczysz bez wychodzenia na pole.
- Wspaniale.
- Tylko kochany, zimą oczywiście kosztować cię będzie ogrzewanie, bo chociaż dach, jak wspomniałem, przezroczysty i w dzień pogodny słońce wnętrze ogródkowej kawiarenki ogrzeje, to dni zimą krótkie i nie zawsze pogodne bywają. Tak czy inaczej potrzebny będzie piec i rura pociągnięta wokół instalacji, doprowadzająca ciepły nawiew.
- Przymierzam się właśnie do zakupu pieca, który ogrzałby 150 metrów kwadratowych powierzchni.
- Całkowicie wystarczy, panie Adamie. Moja w tym rzecz, aby to ustrojstwo wymierzyć dokładnie, uszczelnić, aby ludziom nie kapało na głowę oraz przystosować „rurę” usunięcia jej, gdy piękna wiosna nastanie. Potrzebny ci będzie fachowiec od instalacji elektrycznej, bo może trzeba by jakichś zmian dokonać oraz do podciągnięcia ciepła.
- Z tym drugim sam sobie dam radę, przyjacielu - odparł kawiarennik i nagle posmutniał na twarzy. - A nie będzie, mój drogi inżynierze taka tuba szpecić…
- Panie Adamie, generalnie to chyba chodzi głównie o to, aby wewnątrz było przytulnie, a przecież weź pod uwagę, że ogródkowa część kawiarni skryta jest od ulicy za wysokim murem, za drzewami, które mur ten przewyższają.
- To mnie pan pocieszył… a co do kosztów… jak pan sądzi, dam radę?
- Panie Adamie, gwarantuję największy z możliwych upust i raty takie, na jakie pan z pewnością przystanie. Dyrektor tej hali sportowej, przy której obecnie stoi tuba jest moim serdecznym przyjacielem. Dogadamy się zgodnie z prawem i co do ceny.
Tak oto dni późnoletnie mijały się jeden za drugim, a w każdym z nich była jakaś chęć, jakaś nadzieja stworzenia czegoś nowego, co może zbliżyć człowieka do ludzi i we wdzięcznej pamięci ich wszystkich zostanie.
[17.12.2021, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz