CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

28 grudnia 2021

ZAPISKI Z CZASÓW DYKTATURY (616 - 618) ZŁY SEN. ODŁOŻONY POMYSŁ. DEMENCJA.

 

John Fulleylove (1845–1908)
Pulteney Bridge, Bath

616.

    Od czasu do czasu nękają mnie sny związane ze szkołą. Ponieważ moje zmagania z instytucją przywołują jak najgorsze wspomnienia (trochę to nieuzasadnione, bo przecież bywały i lepsze dni, może nawet więcej niż tych gorszych), ale jakoś ja - władca snów, nie mogę sobie z nimi poradzić. I cóż z tego, że podążałem dzisiejszej nocy szlakiem Mickiewicza po Litwie, bardziej prawdopodobnie - po Białorusi; podążałem nie sam, ale z grupą młodzieży; widziałem te miejsca, gdzie przebywał wieszcz Adam, z przewodniczką wyjętą jakby z dawnej epoki, a dnia następnego mieliśmy uczestniczyć w tradycyjnym obrzędzie weselnym. Niby więc nie było powodu do niepokoju w tym śnie (swoją drogą jestem ciekaw, że czytający te słowa mają jakieś sny lub sny związane z określoną tematyką, które powodują poirytowanie), to czułem tak podczas tej ulotnej wizji, jak i też po przebudzeniu nieokreśloną nerwowość spotęgowaną tym, że w pokoju zrobiło się zimno.

617.

    Miałem już przygotowany tekst wigilijny, będący reakcją na tę obecną sytuację wykreowaną przez obecną politykę wobec imigrantów. Chciałem przedstawić w tym tekście sytuację kontrastową: z jednej strony brak zgody na przyjęcie osoby nieznanej, innej, bezdomnej przez kogoś, kto uważa się za chrześcijanina, a z drugiej człowiek, który w hierarchii społecznej zajmuje miejsce ostatnie, przyjmuje z ochotą osobę potrzebującą pomocy. Przygotowałem nawet fragment zapowiedzi tego tekstu występującego pod roboczą nazwą: "Poemat dygresyjny prozą, czyli miejsce przy stole". Z tego tekstu zacytuję okrojony fragmencik (około 1/10 opowiadania: "

1.

    Położyłem się. Ostatnio miewam takie przedsenne wizje, kiedy to wyobrażam sobie, że wkraczam w świat opowieści, jaką mam dopiero zamiar rozpocząć. Najpierw kładę się na wznak, na plecach; później przewracam się z boku na bok, a każda zmiana pozycji powoduje otwarcie kolejnego rozdziału opowiadania o miejscu przy stole.

2.

    Pierwsza scena - przed kościołem świętych Piotra i Pawła, gdzie pełni swą misję proboszcz Nierobacki. Nasz bohater stracił był swoją przeszłość i jako osoba tyleż bezdomna co bezrobotna pojawił się na jednym ze schodków prowadzących do świątyni. Usiadł okrakiem trzymając między kolanami zniszczony, sfilcowany kapelusz, do którego wychodzący z kościoła po zakończonej mszy wierni wrzucili kilkanaście drobnych monet. Ksiądz Nierobacki miał w zwyczaju podążać za ostatnim uczestnikiem niedzielnej celebracji. Zszedł był i tym razem odprowadzając staruszkę od niepamiętnych czasów zasiadała w lewej nawie kościoła w pierwszej ławie. Pożegnawszy ją, proboszcz zbliżył się do siedzącego.

- Ty znowu tutaj. Czy nie przyzwyczaiłeś się zbytnio do tego miejsca?

- Miejsce jak każde inne. Czy proboszcz ma coś przeciwko temu, abym się pojawiał tutaj?

- Skądże, chrześcijańskim nakazem jest pomoc bliźnim, wspomaganie najuboższych. Nie ma w tym nic dziwnego, że udostępniam progi świątyni najbardziej potrzebującym.

- Samemu nie udzielając wsparcia...

- Widziałem cię na tej manifestacji, która chluby ci nie przynosi. Powinieneś skierować swoje zainteresowanie gdzie indziej, a wtedy może i by się znalazło coś dla ciebie.

- Na przykład?

- Na przykład mógłbyś sprzątać kościół po wieczornych mszach.(...)"

Obawiam się, że nie zakończę tej opowieści albo w zmienionej formie napiszę ją w późniejszym czasie.

618.

    Postanowiłem sobie przypomnieć jeden z moich starszych tekstów pt.

DEMENCJA

    No patrz pan, jaka ta starość jest. Ona nie zna podziałów. A ta Podhorecka to przecie z ziemiańskiego rodu, z kresów pochodziła, pan wie. Zresztą, wystarczyło popatrzeć, jak się inteligentnie nosiła, jak mówiła. Na mnie tam może i uwagi nie zwracała, bo niby na kogo miała zwracać. Woźnym byłem od wojny i na odchodne, kiedym przechodził na emeryturę, dzwonek dostałem. A ona nigdy na mnie złego słowa nie powiedziała, że nie sprzątnięte, że coś nie zrobione. Ona odpowiadała na każde powitanie takim nieznacznym dygnięciem głową. Nie powiem, zawsze miała rozbiegany wzrok i taka zamyślona była. Na ramieniu torebka, w rękach książki, zeszyty, chodziła zdecydowanym krokiem, lecz jakby unosiła się ponad tłumem uczniaków, do których przecie sam pan należał, więc wie jak to było.

    Tak, panie, było w niej coś arystokratycznego, coś, co kazało nam zamykać gęby przed nią, gdyśmy paplali z sobą, żartowali, śmieli się do rozpuku. Ona szła, a my buzie w ciup i „dzień dobry pani profesor”. Oprócz tego, proszę pana, to ona polonistką była i nie wypadało pleść byle czego, a już nie ma mowy o tym, aby jakieś wulgarne słowo mogło się przez usta przecisnąć. Co to, to nie, nie przy Podhoreckiej. Mnie to się wydaje, że ona nie bardzo lubiła nauczycieli – luzaków, którzy, chcąc zaimponować młodzieży, wyrażali się ich słownictwem. Przebywała w wąskim gronie pedagogów, ceniąc szczególnie tych starszych, którym winien był szacunek. Wielkie uznanie mieli u niej: emerytowany polonista, dorabiający na emeryturze nauczaniem łaciny, historyk i matematyk. Nie bardzo rozumiała tych młodych, roztrzepańców, gadatliwych i lekko traktujących swój zawód. Nie krytykowała ich wprost, lecz ich unikała, natomiast nigdy przy młodzieży nie pozwalała sobie na komentowanie ich zachowania.

    Co ja tu będę gadał. Pan przecież znał ją dobrze, ba, był pan jej pupilkiem. No, niech pan się nie obraża, może źle się wyraziłem, ale Podhorecka miała swoich ulubieńców. Nie żeby traktowała ich jakoś specjalnie, łagodniej niż innych, lecz szanowała tych, z którymi mogła poważnie porozmawiać. Obiło mi się o uszy, że pan należał do tego grona. Ona była przekonana, że z pana wyrośnie nie lada gość, że zrobi pan karierę. Może dlatego tak myślała, może dlatego skupiała przy sobie tych, z którymi można poważnie porozmawiać, że sama dzieci nie miała. Jeden psycholog, co to przyjeżdża do mojej sąsiadki mówił, że bezdzietne pary potrafią tak bardzo zaangażować się w życie młodych ludzi, że gdyby dano im taką szansę, przelaliby cała swoją miłość na całkowicie obce osoby, będące w wieku ich dzieci, gdyby je mieli.

    A kiedy przeszła na emeryturę, to można ją było spotkać na osiedlu i w parku podczas niedzielnych spacerów w mieście. Ale tak naprawdę, to rzadko wychodzili z domu. Ona, pan wie, zaczytywała się w książkach i miała ich cały pokój. Wydaje mi się, że nie utrzymywała kontaktów z ludźmi. Czasami wpadali do niej dawni uczniowie, choć nie udzielała korepetycji. Z biegiem czasu postarzała się i jej dystyngowana, wyprostowana figura, nabierała kształtu przygiętej gałązki wierzby. Po śmierci męża niemal zupełnie przestała wychodzić z domu z wyjątkiem robienia zakupów. Ale na co taka mizerna istota mogła sobie pozwolić. Właściwie to żywiła się najprościej i byle czym. Z wiekiem przestała robić obiady. Pan też, gdyby pozostał sam na tym świecie, nie robiłby obiadów. Z biegiem czasu, który, jak wiadomo, w przypadku starych ludzi biegnie nadzwyczajnie szybko, Podhorecka coraz częściej zamykała się w swojej świątyni, a wychodziła jedynie do kościoła i raz na tydzień na zakupy. Sąsiedzi bezskutecznie kołatali do jej drzwi, w których tkwił klucz; zaglądali przez okno, szczelnie zasłonięte bordową kotarą. W końcu przestała wychodzić i pewnego razu przed jej mieszkaniem pojawiła się jakaś miejska komisja. Pod groźbą wyważenia drzwi, kobieta zdecydowała się je uchylić.

    Panie, nie poznałbyś jej. Chude to, zalęknione, nieporządnie ubrane kobiecisko. Mało co mówiła, chyba z powodu utraty sił. Jeden z członków komisji powiedział mi później, że jeszcze dzień, dwa, a znaleźliby ją martwą.

    I, popatrz pan, wzięli ją do domu starców, a ta z nią jedynie utrapienie mieli. Traciła pamięć, miewała ataki histerii, to znów milczała jak kamień; innym razem wymyślała opiekunkom, próbowała uciekać, płakała, odmawiała przyjmowania posiłków, to znów jadła jak szalona. Podobno bywały jednak takie chwile, kiedy czuła się zdrowa, mówiła rozsądnie, opowiadała o swoi życiu, by po pewny czasie wpadać w depresję, albo też raczyła opiekunki wściekłym oporem.

    Panie, co to za starość Pan Bóg wymyślił. Taka inteligentna kobieta! I co z niej zostało? Co po niej zostało? A kiedy ten i ów zachodził do niej w odwiedziny, to oni przestrzegali przed demencją. Ja, panie , nie wiem, czy to tak ją nazwali, czy może to jaka choroba, ta demencja. Nie powiem, odwiedzali ją, ale po takich wizytach to każdy wychodził przygnębiony, a kobiety to nawet płakały. I każdy się dziwił tej odmianie, jaką u niej zastał, że człowieka może tak nagle opuścić rozum, że mózg tak wymięka, czy jak.

    To może już lepiej, że Pan Bóg zabrał ją do siebie?

    Pogrzeb miała skromny, bo to zeszło jej się w lecie. Prosta trumna, ludzi na pogrzebie cokolwiek mało. Chyba za późno klepsydrę przykleili. Ale grobek ma śliczny. Chętnie pana zaprowadzę tam, gdzie leży nasza Podhorecka i jej mąż. Chodźmy zanim się ściemni.


[28.12.2021,Toruń]

2 komentarze:

  1. Tata mojej przyjaciółki zapadł na Alzheimera.... Trudno mi było w to uwierzyć bo był dziekanem jednego z wydziałów na UW i miał tytuł profesora zwyczajnego. Nic nie pomogła inteligencja ani wiedza.To był dla wszystkich szok....

    OdpowiedzUsuń
  2. Och, sny to obszerny i niezgłębiony temat...
    Podobno na dolegliwości wieku starczego często zapadaja ludzie inteligentni właśnie, może szybciej umysł im się wyczerpuje?

    OdpowiedzUsuń