Kartka z kalendarza na dzień 12 listopada 2023 roku
Niedziela
Imieniny dzisiaj obchodzą: Renata, Witold oraz Arsacjusz, Aureliusz, Cibor, Czcibor, Emilian, Gabriel, Jan, Jonasz, Jozafat, Kunibert, Nila, Nilus, Publiusz, Renat, Witolda
Przysłowie na dziś:
„Witold w listopadzie grzmi, rolnik wiosną śni”
Słońce
Świt: 06:12
Wsch. Sł.: 06:49
Zenit: 11:20
Zach. Sł.: 15:50
Zmierzch: 16:27
Cytat dnia:
„W każdym normalnym człowieku tkwi szaleniec
i próbuje wydostać się na zewnątrz” - Terry Pratchett
12 listopada 1937 roku zmarł w Warszawie pisarz – Zbigniew Uniłowski. [ ur.1 maja 1909 roku w Warszawie]
Poniżej fragment tekstu Zbigniewa Uniłowskiego o stolicy - „Moja Warszawa”
Dzielnica żydowska, ten ropień wielkomiejski, ożywia się i nabiera chorej tężyzny w cieple słońca wiosennego. Mikroby posępnego ghetta wypełzają na ten czas z cuchnących schronów, rozprężają swe wątłe ciałka i w anemicznych jeszcze promieniach poczynają się żwawiej krzątać wokół ubożuchnych spraw swego nieszczęsnego istnienia. Przezimowali — wytężają siły, aby jeszcze raz móc przezimować. Zaczyna się handel, właściwie karykatura i groteska tego szerokiego określenia. Wąskiemi żyłkami ziejących zaduchem uliczek sączy się brudnym strumykiem sprzedaż i kupno rzeczy tak nędznych jak całe istnienie tych żyjątek. Lepkim bełkotem zawiadamiają o możności nabycia grzebyka za dziesięć groszy, garści gotowanego grochu za pięć czy pary skarpetek za pięćdziesiąt. Przykucnięci na trotuarach, z troską w kaprawych oczach, obok swych koszów czy wózków, zalani bladem światłem młodego słońca, prowokują do zastanowienia się nad odwiecznym problematem nierówności osiągnięć na tym globie. Niby oślepłe zwierzaki, pełzają na czworakach, między rynsztokami i kupami łajna, po zaśmieconym, wyboistym bruku, dzieci żydowskie. Oblane fioletowym lukrem ciastko na margarynie wprawia je w ekstazę pożądania. Olbrzymie, kudłate perszerony z furgonami pełnemi skrzyń lub beczek od śledzi oczyszczają co chwila jezdnię od tego żałosnego, dziecięcego pospólstwa. Wspaniała, granatowa postać policjanta z pałką w dłoni nasuwa tutaj ryzykowne porównanie kamienia rzuconego potężną dłonią w kałużę. Od rzutu tego wystrzelają wokół brunatne bryzgi. Tak na jego widok z okrzykami i w panice uciekają sprzedawcy ze swym dobytkiem. Regularne wykupywanie patentu od państwa równałoby się klęsce i zagładzie. Nie będzie ich gonił, musiałby się rozmnożyć w setki wirujące w pogoni. Twarz poddał słońcu, słodka niemoc rozchodzi się po kościach. Też człowiek. Poszedł dalej, rozmarzona potęga.
Dochodzi południe, rośnie gwar, dymią miseczki z zupą, krążą talerze z boleśnie pociętym śledziem, główką cebuli i kawałkiem chleba. W obdrapanych ruderach, w sferach posiadających również jedzą obiad. Szewc Kahał popieścił siwą, miejscami zżołkłą brodę, odsunął talerz, wstał od warsztatu, ujął kubek z herbatą, wyszedł przed sklep i popija, postękując przyjemnie. „Knajak“ w przyciasnym granatowym garniturze, w żółtych półbutach i kapeluszu zsuniętym z czoła, serdecznie splunął staremu Kahałowi w tę herbatę i drobnym kroczkiem poszedł w swoją drogę, z radosnem pohukiwaniem. Stary Żyd podskoczył gwałtownie, zaklął a może tak tylko sobie coś powiedział, pomarszczoną twarz otarł o słońce i znikł w czarnej czeluści swego sklepu. Dokąd to podąża zaczepny andrus w żółtych półbutach? Czy za ciasno mu, za ubogo w wąskich uliczkach? Oto wyszedł na hale targowe. Zręcznie jak piskorz przemyka się w tłumie. Połowa ludzi jest pochylona, ogląda towary, targuje. Wokół budynków wykrzykują przekupnie. Bielizna, słodycze, ubrania. Policjant tutaj jest bardziej gorliwy. Goni. I łowi istotnie grubą rybę. Bo na krzyk, jaki się wytworzył przy wejściu do hal, biegnie w tamtą stronę, chwyta za kark naszego znajomego w przyciasnym granatowym garniturze. Spod jego marynarki zwisają bezwładnie rękawy innej, obcej marynarki. Młodzieńca likwidują. Może groźny Jehowa, wezwany przez starego Kahała, pokarał go. To pewna, że święta Wielkiejnocy ma zapewnione w zacisznem więzieniu.
Wchodzącego do hal ogarnia mroczny chłód przesiąknięty zapachem ryb. Stosy śniętych szczupaków, poćwiartowanych łososi i żywych karpi tłoczących się w olbrzymich kadziach. Wilgotna ręka Żydowki‑straganiarki ciska poszczególne zwłoki na wagę i poruszającą okrągłym pyszczkiem, konającą w obcym żywiole rybę zawija w gazetę, aby oddać ją dłoni głodu. Przystanął i patrzy na to z palcem w ustach chłopiec wracający ze szkoły. Bezustannie, jak dźwięczna grzechotka, wykrzykuje dziewczyna z koszem cytryn: „Para piętnaście groszy, para piętnaście!“. Nieco dalej jatki rzeźnicze różowieją połciami surowego mięsa. W aureoli brunatnych kiełbas i kiszek poruszają się anioły w białych fartuchach, żony lub córki właścicieli masarń. Jarzyny tworzą kolorystyczne zwały martwych natur. Kobiety z proletarjatu i paniusie w zawadjackich kapelusikach na prawe oko szemrzą tutaj jak zapobiegliwe kokoszki, targując, ważąc w ręku i napełniając koszyki na codzienną potrzebę. Przez szklane otwory w dachu sączy się na tę ruchliwość blade, miejskie słoneczko warszawskiej wiosny. Mijamy kojce z krzykliwem, upierzonem ptactwem, a obok nagie kadłuby ich pomordowanej braci. Dalej idą piramidy owoców i ciast.
Kończy się żywność, zaczyna się szpaler koszy z ordynarną bielizną obojga płci. Barchanowe majtki kobiece, męskie kalesony z tasiemkami powiewają beztrosko na wietrze. Sprzedawcy zabawek dmuchają jak dzieci na trąbkach, grzechoczą, nawołują. Człowiek‑krzykacz z książkami, w okularach na nosie, z miną mędrca wykrzykuje nazwiska pisarzy: „Żeromski, Dumas, Dostojewski, Hugo, po złotówce za tom, po złotówce!“. Zwolna całe targowisko milknie i jakby maleje w mroku. Słychać trzask kłódek, szum zamiatanych śmieci. Zaduch prowjantów potęguje się, kupujących ubywa. Cofamy się w nędzę. U wylotu Krochmalnej napotykamy grupki barczystych spracowanych tragarzy żydowskich. Dzieciaki wpełgują do swych nor. W rudych, ruchomych poblaskach świec i lamp naftowych poruszają się rozczochrane głowy kobiet o twarzach wykrzywionych troską o dzień następny. Pokładają się do snu, tylko stary Kahał jakby przyrósł do swego zydla szewskiego. Dla niego teraz zaczyna się właściwa praca, w ciszy nocy. I tylko jeszcze w bramach wystają brzydkie dziewczęta, z głodem miłości w oczach wpatrujące się w niebo ziejące brudną łuną dalekich neonów centrum miasta.
[12.11.2023, Toruń]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz