ŻYCZENIA

ZDROWYCH, POGODNYCH I RADOSNYCH ŚWIĄT

CHMURKA I WICHEREK

...życie tutaj jest także fikcją, choć nie zawsze...

18 lutego 2017

STAROŚĆ 4

4.
- A ty czego tak… nie śpisz, modlisz się nad tą szklanką herbaty? - Józef zsunął się ze swojej połowy łóżka, stopami poszukał pantofli, trafił i w nich podszedł do Marii; usiadł po drugiej stronie stołu. Blask księżyca zaglądał rozsunięte firanki okna. Purpurowe światełko Panienki zawieszone nad łóżkiem niedbałe rozświetlało cały pokój, a z niedomkniętych drzwi z naprzeciwległej kuchni łyskały iskry ogników z popielnika.
- O telefonie od Agnieszki myślę i myślę… doczekać się nie mogę.
- A dajże spokój, tydzień minie, jak z bata strzelił. Przyjedzie akurat na początek prawdziwej wiosny. Węglarek mi mówił, że zapowiadają ocieplenie.
- Tam… ocieplenie. Przymróz dzisiaj… ja sobie tak myślę i myślę…
- Niczego z tego myślenia nie urodzisz. Ja też sobie zrobię herbatę. Zrobić i tobie?
- Tylko dolej. Zrobiłam za mocną. Za dużo esencji wlałam.
Józef chwycił w dłoń szklaneczkę z połową niedopitej herbaty i po omacku podszedł do drzwi, zapalił światło.
- A przynieś tę lampkę z kuchni. Postawimy na stole. Szkoda wielkiego światła. Gdzie ja miałam rozum zapierać ją z pokoju.
Te ostatnie słowa Józef posłyszał już z kuchni. Zdjął fajerki i przemieszał pogrzebaczem w palenisku. Ogień zapłonął. Przesunął nad żar odstawiony na bok czajnik z ciepłą jeszcze wodą. Zmierzył też dłonią temperaturę czajniczka z esencją, a potem zdjął z wiszącej przy oknie szafki lampkę i przeniósł ją do pokoju na stół, włączył wtyczkę do kontaktu, a Maria nacisnęła klawisz i rozbłysło cienkie, przyjazne, żółtawe światło.
- Kiedyś to bym tak siedziała przy liście od mojej nieboszczki siostry, co to często pisała z tej Ameryki. Zmarło się jej w biedzie, a mówią, że w Ameryce ludzie żyją bogato.
Józef stał przy niej, pochylił się nawet i po siwiejących włosach ją pogłaskał.
- A bo to Weronka nikogo najbliższego przy sobie nie miała. Pojechała hen za ocean sama za tamtym, co pisał do niej. Ale to nie było kochanie.
- Odważna. Sama pojechała w taki świat.
- Myślała sobie życie tam ułożyć.
- W nieznane jechała. Co ona tam mogła wiedzieć o tym łapserdaku.
- Odpisałam jej, żeby wróciła, a ona nie i nie. Wstydziła się wracać z pustymi rękami.
- No i doczekała się. Niczego się w życiu nie dorobiła. Marysiu, bo to jak nie ma się bratniej duszy przy sobie, to i nie dorobisz się niczego, ba, dla kogo się dorabiać.
- A myśmy to się czego dorobili?
Józef usiadł, westchnął i przez to westchnienie wpadł w zadumanie. Jakaś przykrość ścisnęła mu gardło, a niedawna senność przepadła ostatecznie, choć dochodziła jedenasta.
- Józiu, żal przeze mnie przemawia, że nigdy jej nie zobaczymy… nawet grobu. Dorobiliśmy się przecie, wiem o tym, staruszku. Dwoje dzieci. Wychowane, wykształcone. Dom mamy, do którego często przyjeżdżają…
- Często…?
- Kiedy tylko mogą, przyjeżdżają. Siebie mamy, to najważniejsze…
- Jak to było? „Był sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje, ona kaszląca i słaba, a on skurczony we dwoje…”
- Jeszcze my nie tacy starzy, nie pokurczeni. Śmierć za progiem nie czeka.
- Ale kiedy przyjdzie, to niech zabierze nas razem, co?
- Niech tak będzie. Ja tam ciebie, Józiu wypychać cię do niej nie będę. A zajrzyj no tam, bo się chyba gotuje.
Przeszedł do kuchni. Istotnie, woda wrzała. Zalał esencje do swojej szklanki i uzupełnił wrzątkiem obie. Szklanki postawił na podstawkach. Zajrzał do szafki z chlebem.
- Ukroić nam drożdżowca? Jeszcze trochę zostało - zawołał z kuchni.
- A zlitujże się, staruszku. O tej porze? Jeść po nocy?
Nie czekał na odpowiedź. Na tacy oprócz szklanek postawił talerz, a na nim dwa kawałki drożdżowego placka, jeszcze świeżego. Przedreptał z tym wszystkim do pokoju.
- Przecież jeszcze nie zasypiamy - stwierdził siadając za stołem.
- Nie zasypiamy.
- Porozmawiamy sobie o tym, jak tu przyjąć Agniesię i Dariuszka… bo zięć nie przyjedzie…
- Tak, nie przyjedzie. Jeszcze w delegacji. Nie może.
Maria nadpiła swojej herbaty łyżeczką. Oboje nie słodzili herbaty.
- Zrobię im prawdziwy rosół z kury… i makaron sama zrobię. Ucieszą się.
- A dla Dariuszka upieczemy szarlotkę… ty upieczesz - poprawił się - lubi przecie.
- Tylko mi go nie goń do roboty w ogródku. Nawet jeśli pogoda dopisze. To dopiero początek wiosny. Przeziębi się jeszcze.
- Kiedy Dariuszek bardzo lubi pomagać w ogródku.
- A ten swoje. Jak się Agnieszka zgodzi, to tak. A jak pójdziesz z nim do lasu, bo pójdziesz, jak cię znam, to ubierz go porządnie, aby ten spacer nie przypłacił zdrowiem.
- Marysiu, toż to duży już chłopak. Nie trzeba mu niańki.
- Duży, ale znając ciebie, jak się tylko do czego zapalicie razem, to obaj jak te dzieci, nie myślicie rozsądnie. Patrz, że da się jeszcze zjeść - skosztowała kawałek drożdżowca. - Wolałabym z mlekiem, ale przecież nie będę piła mleka na noc.
Rozmawiali o przyjeżdżających w przyszły piątek Agnieszce i Dariuszku, rozmawiali o synu, jego żonie i Wojtusiu, ale ci to chyba dopiero zjadą na pierwszego maja. A kiedy zamilkli słyszeli cykający zegar w kuchni. Czas odmierzał. Północ wybił. Ileż jeszcze takich północy wybije? Ile?
A kiedy oboje znaleźli się już pod wspólna pierzyną, zapewne pomyśleli o tym, że mają dobrą starość, starość, która nie oczekuje śmierci, a żywych, co o tej starości zielonego pojęcia jeszcze nie mają.
(koniec)



1 komentarz:

  1. Skąd ja to znam... to czekanie na przyjazd dzieci.
    Serdeczności

    OdpowiedzUsuń